piątek, 12 marca 2021

6 maja 1987

Wtorek


6:20 Budzę się, myję i ubieram.

6:30 idę na śniadanie razem z Heńkiem i Tomkiem.

7:00 właśnie mamy jechać na Spitsbergen. Tak nazwał to miejsce gospodarz. To część jego gospodarstwa oddzielona od reszty. Po jakimś czasie okazuje się, że jednak nigdzie nie wybieramy. Przynajmniej na razie. Robimy porządki na miejscu. Jak się dowiedziałem, to miejsce położone jest dosyć daleko. To aż 55 km. W końcu ruszamy. Jedziemy razem z gospodarzem jego prywatnym starem. Twierdzi, że ma jeszcze jednego, ale w remoncie. Bogaty albo chce na takiego wyglądać. 

10:30 Jesteśmy na miejscu. To, co na pierwszy rzut oka tu widać to ogromny sad. Ma przynajmniej kilkadziesiąt hektarów. Przeważnie rosną tu śliwy i wiśnie. Parkujemy pod domem. To duży trzypiętrowy budynek. Jest w stanie surowym. Tu buduje się nasz gospodarz. Po zakończeniu wszelkich prac przeniesie się tutaj z całą rodziną. Rozglądam się uważnie. Po jednej stronie budynku znajduje się zadaszona rampa samochodowa. Nie wiem, po co to komu, ale pewnie ma jakieś znaczenie. 

Budynek nie ma dachu. Sądząc po rozmiarach jak i kształcie mogę się domyśleć, że będzie to też przechowalnia owoców. Dlatego pewnie ten dziwny podjazd z boku. 

Z samego początku pracuję właśnie pod tym zadaszeniem jak i tuż obok domu. Po jakimś czasie facet każe mi jechać z Antkiem, jego stałym pracownikiem, do sadu. Bierzemy ciągnik i jedziemy. Zabieramy ze sobą pilarkę spalinową, piłkę ręczną i kanister benzyny. Zastanawiam się, po co to wszystko? Po chwili wszystko staje się jasne. 

Podjeżdżamy na miejsce. Nie wierzę własnym oczom. Zastanawiam się, czy to rzeczywiście jest sad, czy raczej kupa połamanych gałęzi. No ale mój kolega potwierdza, że to jednak sad śliwowy,  w którym mamy pracować. Mamy zrobić w nim porządek. 

Podchodzę bliżej. Przyglądam się dokładnie. Widzę kupę połamanych drzewek. Żal patrzeć. Właściwie co drugie jest zniszczone. Niektóre rozprute wpół jak po uderzeniu pioruna. Antek nie zastanawia się i bierze pilarkę, nalewa do niej benzyny i po kolei obcina rozprute gałęzie. 

Pogoda jest ładna. Moim zadaniem jest wyciąganie obciętych już gałęzi w międzyrzędzia i obcinanie drobnych gałązek ręczną piłką. W końcu nie wytrzymuję i pytam co było przyczyną w takiej katastrofy. Jak silny musiał być wiatr? 

Dowiaduję się, że to wcale nie był wiatr, lecz nadmiar owoców zeszłej jesieni. Aż trudno uwierzyć, że to spowodowało taką masakrę. 

Praca idzie dobrze i szybko. Po zrobieniu połowy to znaczy około 3 ha odpoczywamy trochę i idziemy na posiłek, który wzięliśmy ze sobą. Po przerwie nie śpieszymy się już tak bardzo. Połamanych gałęzi jest już coraz mniej a czasu zostało dosyć dużo. Całą pracę planowaliśmy zakończyć około 16:30. w tej chwili dopiero 13:30. więc mamy trochę zapasu. 

Uważając na to czy aby gospodarz nie jedzie położyliśmy się na trawie. Przy okazji dowiedziałem się o tym facecie dużo ciekawych rzeczy. Jak to Antek określił? “Wy się chłopaki z nim nie cackajcie, bo wam na głowę wyjdzie”. Dowiedziałem się, że jest z niego kawał wała i mendy. Dowiedziałem się też, że ma bzika na punkcie roboty i w ogóle. Podobno dziewczyny, które przyjechały tu na praktykę w ubiegłym roku wytrzymały tylko trzy dni i się wyniosły. Nie ma się co dziwić. Warunki mieszkaniowe są okropne. Roboty daje, tyle że przez trzy dni mógłbyś to robić. 

W sumie pracy nie skończyliśmy, bo zaczął padać deszcz. Zabraliśmy wszystko do samochodu ruszyliśmy z powrotem do domu. Zmokłem trochę. Na szczęście się nie przeziębiłem. Jutro też tam jedziemy. Oczywiście jeżeli nie będzie padać. Teraz chyba pójdę spać, bo boli mnie głowa. 




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz