Poniedziałek
20:30
Słońce rozlewa się na zamglonym niebie jak przez mleko. Słyszę szum wiatru i plusk fal wznoszących się tuż nad moją głową. Bezpośrednio z morza wynurza się wysoka pionowa skarpa. Płynę w jej kierunku. Moje mięśnie pracują miarowo i swobodnie. Zostało mi jeszcze dużo sił, ale droga do brzegu jest bardzo daleka. Staram się nie przemęczać i rozkładać energię tak, bym wytrzymał do końca.
Oglądam się do tyłu. Tamten brzeg pozostał daleko za mną. Wśród trzcin porastających błotnistą plażę próbuję rozpoznać miejsce, z którego wypłynąłem, jednak nie udaje mi się to.
Płynę dalej, gdy tymczasem szczególnie wysoka fala z całą siłą uderza mnie w twarz. Po niej następuje kolejna jeszcze większa. Próbuję wspiąć się na nią i przepłynąć po jej grzbiecie, ale i tym razem mi się to nie udaje. Kiedy kolejny bałwan spienionej wody trafia na moje drobne ciało, zalewa mnie całkowicie.
Łykam wodę w panicznym ratowaniu życia. Jest słona, wstrętna. Pomimo że dobrze pływam i znam swoje możliwości, następuje krótka chwila zwątpienia. Czy mi się uda dopłynąć do brzegu? Wcale nie jestem tego taki pewny. Szybko pojawia się panika, ale doskonale wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić.
Na horyzoncie mojego pola widzenia pojawia się kolejny grzbiet wody jeszcze wyższy niż poprzednie. Zalewa mnie całkowicie, szybciej niż jestem w stanie zrobić cokolwiek by temu zapobiec, ale przynajmniej tym razem się nie napiłem.
Instynktownie przekręcam się na drugi bok, tyłem do nadciągających fal. Okazuje się, że to dobry wybór. Uspokajam mięśnie, reguluję oddech i staram się trzymać odpowiednie tempo. Jeszcze pięć minut i będę mógł gruntować.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz