Poniedziałek
21:00
Dzisiejszy dzień w pracy był wyjątkowo ciężki. Niebo wisiało nad nami ciężkimi chmurami, ale nie spadła ani jedna kropla deszczu. Oddychanie przychodziło z trudem, mięśnie odmawiały posłuszeństwa, po ciele spływały strugi potu i miałem już dość. Dość tego łażenia po zbożu. Bardzo pragnąłem snu i odpoczynku. Jednak o takim luksusie mowy być nie mogło. Przynajmniej w najbliższych kilku godzinach. Do fajrantu było jeszcze daleko.
Kiedy wreszcie skończyliśmy, a szefowa pojechała w cholerę wszyscy byli wykończeni. Zrobiliśmy niemiecką normę i do końca została jakaś godzina. Co było łatwe do przewidzenia, każdy walnął się na miękką, zieloną trawę na skraju zboża i przyciął komara. Zrobiłem tak samo.
Po trzydziestu minutach obudziłem się jednak, drapiąc się po plecach. Coś łaziło po moim ciele. Szybko zorientowałem się, że to całe stado pojebanych czerwonych mrówek. Sweter, który miałem pod sobą gdzieś uciekł, zwinął się w kłębek, a na moim ciele po odgniatały się źdźbła trawy. Wyglądało to jak wzór maskowania wojennego.
Wstałem, otarłem spocone czoło, otrzepałem się z natrętnych owadów i zdjąłem buty. Boso, bez celu zacząłem spacerować po betonowej jezdni, która ciągnęła się między nami zboża.
Za najbliższym wzniesieniem zaczęły się zabudowania. Szedłem, przyglądając się pięknie utrzymanym ogródkom przydomowym i idealnie przystrzyżonym żywopłotom. Podziwiałem przeróżne odmiany róż i kwiatów we wszystkich kolorach tęczy. Wszystko to zrobiło na mnie niesamowite wrażenie.
Zatrzymałem się w końcu przed zieloną ścianą z bukszpanu, za którą skrywał się mały, ale śliczny domek z balkonem. Przez ten żywopłot nie mogłem za wiele zobaczyć. Sięgał ponad moją głowę. Podszedłem więc do furtki, nad którą wspinał się łuk z tego samego, zielonego żywopłotu.
Dech mi zaparło. Wewnątrz tego specyficznego ogrodzenia rozciągał się baśniowy świat. Od furtki pod same drzwi domu ciągnęła się pergola, po której bujnie pięła się fioletowo-żółta wisteria.
Po lewej stronie znajdowała się pięknie utrzymana część warzywno sadownicza. To, co zobaczyłem mnie – ogrodnikowi odebrało mowę. Pienne porzeczki i agrest, małe, ale obficie owocujące drzewka wiśni, które dojrzewając, uginały się pod ciemno-bordowymi, pachnącymi owocami, nie nasuwały wątpliwości, że ten ogrodnik nad życie kocha to, co robi.
Po prawej stronie znajdował się idealnie przystrzyżony, gruby jak dywan trawnik z pięknym kwietnikiem na samym środku. Kwiaty przyśniły się tryskając wszystkimi odcieniami czerwieni, żółci, pomarańczu i fioletu.
Na trawniku bawiło się 4-letnie, może trochę starszy dziecko. Przyglądałem się, jak wzięło w obydwie rączki małego, gumowego, równie kolorowego, jak te kwiaty krasnoludka, który stał tam chyba dla ozdoby i zaczęło się nim bawić.
Nie wiem, ile czasu to trwało. Słuchałem muzyki, która płynęła ze sprzętu nagłaśniającego ustawionego na balkonie. W pewnym momencie niezauważenie gdzieś zza krzewów wyszła młoda dziewczyna. Miała na sobie jedynie skąpe kąpielówki i luźną jedwabną bluzeczkę.
Odsunąłem się kilka kroków, by za bardzo nie rzucać się w oczy. Nie mogłem się powstrzymać i musiałem chwilę na nią popatrzeć. Musiałem popatrzeć na te jej długie, zgrabne nogi i na ładną uśmiechniętą buzię. Podeszła do kleines kind nachyliła się, aby podnieść je na nogi. Podczas tego niepozornego ruchu jej cieniutka, luźna, jasnozielona koszulka odchyliła się na, tyle że mogłem dojrzeć okrągłe jędrne piersi. Kontrastowały swą idealną białością od reszty opalonego ciała.
Patrzyłem i patrzyłem. Kogoś mi przypominała. Dopiero po dłuższej chwili byłem w stanie zauważyć, że oprócz ładnych piersi ma też cudowne, zielone, prawie szmaragdowe oczy oraz włosy w kolorze zaparzonego kakao.
"Dlaczego ona wtedy zniknęła", - myślałem, siedząc później pod topolami, - "przecież było tak pięknie? Dlaczego sobie poszła, skoro mogło być tak cudownie?"
Wiedziałem jednak, że jeżeli bardzo będę chciał, mogę to wszystko odtworzyć według własnego scenariusza. Tak też się stało.
W pewnym momencie będąc wciąż pod topolami, a jednocześnie tam pod tym przecudownym domkiem wszystko zniknęło i zostałem tylko ja i ona. Zbliżyliśmy się do siebie bardzo powoli, a każdy kolejny krok wydawał się piękniejszy od poprzedniego. Każdy kolejny krok zbliżał nas do siebie.
W końcu nasze dłonie się zetknęły. Najpierw czubki palców, później dłonie a w końcu ramiona i cała reszta. Poczuliśmy swoje ciepło, miękkość i bliskość. Tak bardzo dokładnie poczuliśmy siebie nawzajem.
W tym samym momencie, kiedy się przytuliliśmy jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ciężar naszych ciał przestał istnieć. Poczuliśmy niezwykłą lekkość i swobodę, ale nadal trzymaliśmy się w objęciach. Nasze usta szukały słodyczy w gorącym pocałunku. U nosiliśmy się w powietrzu i nie było chwili czasu, by spojrzeć w dół.
Kiedy już się przełamałem i to zrobiłem, przestraszyłem się, ale tylko przez chwilę, bo oto stało się coś bez mojej woli. To coś zostało stworzone przez kogoś, a nie przeze mnie. Nie znałem żadnej innej osoby, która by to potrafiła.
Kiedy uświadomiłem sobie, że to nie ma znaczenia lęk, jaki by nie był, ustąpił, a ja poczułem się wspaniale. Znajdowaliśmy się wysoko nad polami, drogami i wszystkim, co ludzkie. Pod nami rozciągała się wyspa z jej krętymi zawiłymi zatoczkami, których nie sposób zliczyć.
W ten sposób szczęśliwi lecieliśmy spokojnie, swobodnie, bez najmniejszego numeru. Moja piękna towarzyszka z lękiem w oczach szukała wokół siebie twardego gruntu, na którym mogłaby się oprzeć, lecz go nie znalazła. Kiedy na mnie spojrzała, powiedziałem jej, że to ona sprawiła, że ona też to potrafi.
Potrafiła wydobyć z zakamarków swojego mózgu energię i zamienić ją bioprądy, które z kolei tworzyły anomalie pola grawitacyjnego. Jednak same aspekty techniczne tego, co się stało były tak mało ważne, że nie zwracaliśmy na nie większej uwagi. W tej chwili istnieliśmy tylko my dwoje, oderwani od ludzkich kłopotów i zmartwień.
Śmieliśmy się szczerym i radosnym śmiechem. Urodziliśmy się coraz wyżej i wyżej. Ziemia pod naszymi stopami zaczęła maleć i maleć. Wyspa zmieniła się w małą plamkę. Przecięliśmy gęste zwały białych chmur i unosiliśmy się nad ich morzem.
To było piękne, ale nierealne. Takie obrazy może stworzyć tylko moja wyobraźnia. W niej wszystko jest możliwe. Jeśli tylko chcę, mogę otworzyć bramy świata, którego nikt wcześniej nie widział. Z własnych myśli jak z plasteliny, jak z farb w różnych barwach mogę stworzyć dosłownie wszystko. Nie ma dla mnie ograniczeń. Na dodatek daje mi to tak wiele radości i satysfakcji, że jest niemal jak narkotyk.