niedziela, 20 września 2020

26 sierpnia 1986

Wtorek.


9:05


Wstałem. Na dworze świeci słońce. Idę na telewizję.


12:10


Pranie. Wielkie pranie. Wielkie przygotowanie do szkoły. Sylwek pierze, dziewczyny piorą i ja będę musiał wyciągnąć swoje rzeczy, uprać, wyprasować i poskładać. Część ubrań już uprałem kilka dni wcześniej, reszta teraz.

Jutro jedziemy (ja i Sylwek) do Domu Dziecka po przybory szkolne, pojutrze do Węgrowa po zeszyty.

Kończą się wakacje, kończy się spokój i sielankowe życie. Trzeba będzie jechać do internatu. To już w niedzielę. Zaczyna się niepokój, poddenerwowanie i strach.

Żeby to była sama szkoła, żeby chodziło tu tylko o samą naukę, to jeszcze, ale ja mam na głowie wojsko. Była już rejestracja, była komisja, a teraz tylko czekać jak dostanę kartę mobilizacyjną.

Przecież się uczę. Nie mogą przerwać mi nauki.

Tak, ale wtedy, kiedy brali mnie na komisję, byłem jeszcze przed egzaminem do technikum. Przyniosłem im zaświadczenie, że będę zdawał, ale nie chcieli. Powiedzieli, żeby przyjechać, dopiero kiedy zdam egzamin, czy jak już pójdę do technikum.

Zdałem egzamin, ale zaświadczenia nie zaniosłem. W tej chwili mam skończone 19 lat i w każdej chwili mogę dostać kartę mobilizacyjną. Wtedy już żadnego tłumaczenia nie będzie. No bo i do kogo słać skargę. Trzeba będzie jechać pod wyznaczony adres.

Tę sprawę muszę załatwić po wakacjach. Muszę wziąć ze szkoły to zaświadczenie i zanieść tam, gdzie byłem na komisji.

Tak, tylko, czy mnie tam w ogóle przyjmą? Czy będą w ogóle przyjmować jakiekolwiek zaświadczenia? Może powiedzą, że ich to w ogóle nie interesuje.

W takim razie może lepiej poczekać, aż sami się upomną?

Nie. Chyba będzie lepiej będzie jak sam to załatwię.

Sam już nie wiem, co robić. Strach i niepokój rośnie. Teraz jeszcze to pranie. To wszystko tylko mi przypomina moje zmartwienia.

Próbuję o tym zapomnieć. Pomyślę, jak zajadę do internatu. Jeszcze nie czas na to.


15:30


I znów jestem w lesie. Nie uprałem wszystkich rzeczy. Nie mogłem wytrzymać w domu. Nie można nawet wyjść na podwórko ze wszystkich stron się gapią. Od wschodu Cymermani, od zachodu Grotkowscy, od drogi przechodnie. Każdy wytrzeszcza oczy, jakby nie wiem co się u nas działo. Stanie taki Radzio i udaje, że na krowy się patrzy, a całymi godzinami obserwuje, co się u nas na podwórku dzieje. Jakby nic innego do roboty nie miał.

Nie zostało mi nic innego, jak przyjść tutaj i zaszyć się wśród krzaków, daleko od ludzi. Tutaj czuję się swobodnie, bezpiecznie i spokojnie. Jedynymi moimi sąsiadami są ptaki, wiewiórki, jaszczurki, żaby, świerszcze i motyle. One na pewno nie patrzą na mnie, nie plotkują o mnie. Wręcz przeciwnie, one umilają mi życie. Każdy ich widok sprawia mi niezmierną radość. Czuję się tutaj, jak w domu. O nie... co ja piszę?! Czuję się dużo lepiej niż w domu. Czuję, że właśnie tu jest mój prawdziwy dom. W lesie czuję się jak w wielkim, wielopokojowym pomieszczeniu. To jest moje, to jest mi bliskie: te zielone drzewa, ta wysoka trawa i ten szum wiatru. To wszystko jest mi bardzo bliskie.


17:10


Cały czas jestem w lesie. Wszedłem na gniazdo i zdrzemnąłem się trochę. Spałek około godziny.


19:10


Znad parowu słychać pokrzykiwanie jastrzębia. Chłodno się zrobiło. Zaraz idę do domu. Cały czas, jak tu siedzę na gnieździe, odnoszę wrażenie, że ktoś w pobliżu jest, ale to chyba tylko sikorki.


Opowiadanie napisane w lesie.


Leciałem sobie spokojnie, chociaż dość szybko ponad okolicznym lasem. Nie lubiłem latać wysoko, wolałem czuć pod sobą czubki drzew. Bałem się jeszcze śmigać wysoko i szybko, nie pozbyłem się jeszcze tego głupiego przekonania, że to mnie męczy. Ciągle miałem wrażenie, że jeżeli mi sił nie starczy, to spadnę. Próbowałem pozbyć się od tego odruchu. Oczywiście, że mogę latać długo, wręcz całymi dniami i to bez najmniejszego zmęczenia.

W pewnym momencie spostrzegłem idącego w dole człowieka. Niby nic, ale zaintrygował mnie. Zwolniłem tak, by zrównać się z jego prędkością. To mężczyzna, średniego wzrostu ubrany na zielono.

"Dlaczego na zielono?" - zastanawiałem się.

Po pokonaniu jakiegoś kilometra skręcił na wschód. Oczywiście zrobiłem to samo. Szybowałem powoli nad drzewami. Wkroczył na polanę i nagle zachodzące słońce rzuciło mój cień. Stało się to tak pechowo, że spostrzegł mnie tuż przed sobą.

Stanął, zrobił szybki obrót i uniósł głowę. Na szczęście pod słońce nie mógł mnie dostrzec i miałem czas by się schować w koronach drzew.

Całkowicie zdezorientowany, rozglądał się przez chwilę, ale po kilku minutach ruszył w dalszą drogę.

Teraz uważałem, ostrożnie przeskakiwałem z drzewa na drzewo. Tak było bezpieczniej.

Upłynęło trzydzieści minut, w ciągu których nic się nie działo. Później ów człowiek zatrzymał się, przykucnął, pogrzebał w jagodniku, a po chwili wstał i odsunął się.

Siedziałem dość blisko gęstej koronie dębu. Zobaczyłem jego twarz. Na pierwszy rzut oka nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był młody, mimo to w jego wyglądzie coś zwróciło moją uwagę.

Wyraz jego twarzy był nietypowy, malowała się w niej jakaś wielka moc, potęga. Jego brwi były szerokie, gęste, nos gruby, trochę garbaty. Wszystko to sprawiało dziwne, złowieszcze wrażenie.

W pewnym momencie ziemia lekko zadrżała. Odwróciłem wzrok i spojrzałem w dół. Aż mi dech zaparło.

Widziałem wiele dziwnych rzeczy i nie było mnie tak łatwo zaskoczyć, tego jednak się nie spodziewałem. W miejscu, gdzie stał ów facet, coś się poruszyło. Następnie powoli, przy akompaniamencie lekkich drgań, grunt zaczął się unosić. To był kwadrat o boku długości trzech metrów. Wycinek zaczął wychodzić z otaczającego go terenu razem z krzakami i innymi roślinami, które rosły tym miejscu. Gdy podniósł się na wysokość mniej więcej dwóch metrów, w otworze po nim zobaczyłem duże podnośniki hydrauliczne.

Wnęka była głębsza, niż przypuszczałem. Wysięgniki uniosły się jeszcze wyżej, wycinek ziemni wyglądał jak kawałek kolorowego przekładanego tortu. Przesunął się na jeden bok. Mężczyzna zaczął wchodzić do powstałej po nim dziury.

Podleciałem bliżej i dopiero teraz zorientowałem się, że był to korytarz, do którego prowadziły w dół równe schody. Z tej odległości nic więcej nie mogłem zobaczyć. Tam było po prostu ciemno.

Facet schodził coraz niżej i niżej. W końcu zatrzymał się i zapalił latarkę. Po kilku minutach wyjął z kieszeni coś, co wyglądało jak kalkulator. Przycisnął kilka guzików i ziemia znowu zadrżała. Wycięty kawałek stopniowo zaczął wracać na swoje miejsce. Zdążyłem spostrzec, że dół miał głębokość około pięciu metrów.

Kiedy wycinek znalazł się na swoim miejscu, zeskoczyłem z drzewa. Podbiegłem... i nic. Nie zauważyłem żadnego śladu.

Dziwne rzeczy ostatnio tutaj się działy. Tydzień wcześniej miałem przygodę z niewielką klatką, z której nie wiem jak się wydostałem. Przedwczoraj dostałem zaproszenie, od której osoby w ogóle nie znam a mieszkającej w pobliskim miasteczku. Pewni ludzie wszystko o mnie i wiedzieli. Coś się szykowało. Nie mogłem przestać zastanawiać się co tam, pod tą ziemią się mieściło? Schron? A może tajna baza?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz