00:30
Nareszcie przepisałem to opowiadanie. Takie przepisywanie to żmudna praca. O wiele bardziej przyjemne jest samo pisanie.
Dziś nie mam zamiaru zmrużyć oka. Powoli przechodzę na nocny tryb życia.
Wczorajszy dzień wyglądał tak:
06:40 Obudziła się mama.
07:15 Obudziły się siostry.
08:00 Śniadanie.
10:10 Mama i Monika idą na jagody. Sławek, Justyna i ja idziemy na grzyby.
12:00 Wróciłem. Chce mi się spać. Kładę się. Śpię lekkim snem.
16:10 Budzę się. Na strychu jest zbyt gorąco. Biorę zeszyt, długopis i przepisuję opowiadanie.
20:05 Nie chce mi się już pisać. Idę spać z zamiarem obudzenia się około 20:00.
22:30 Wstaję, ubieram się. Sławek dopiero idzie spać. Jestem głodny, muszę coś zjeść.
22:40 Zabieram się do przepisywania opowiadania.
00:45 Tak wyglądał mój wczorajszy dzień. Dziś też nie mam zamiaru spać.
01:30 Napisałem krótkie opowiadanko. Piszę dalej. Do rana daleko. We wsi cisza, żaden pies nie szczeka.
02:35 Jakoś dobrze idzie mi to pisanie. Taki głupi był ten pomysł. Myślałem, że nie wyciągnę go nawet na stronę, a tu jest już dwie i pół.
03:27 Ciekawie się zaczęło i ładnie się skończyło. Oczywiście mogę dopisać jeszcze więcej. Zastanowię się. Chociaż może coś innego napiszę. Zaczyna się rozwidniać.
04:00 Zrobiło się prawie całkiem widno. Spać wcale mi się nie chce. O czy to teraz napisać?
Nieco później
Sarna.
Noc. Pełnia księżyca. Cały świat tonął w jego promieniach. Niebo usiane było tysiącami gwiazd. Szedłem. Wokół rozciągał się mroczny las. Lekki wietrzyk sprawiał przyjemne wrażenie. Rozmyślałem.
Dochodziłem do końca zagajnika i zrobiło się nieco widniej. W pewnym momencie coś wybiegło na drogę przede mną. Szybko zorientowałem się, że jest to mała sarenka. Utykała, jednak nie uciekała. Poruszała się bokiem drogi w tym samym kierunku co ja. Miałem wrażenie, że za chwilę się przewróci i już nie wstanie. Zatrzymała się, beknęła żałośnie i spojrzała na mnie swoimi dużymi czarnymi oczami.
W pierwszej chwili nie miałem zamiaru nic robić, wszak to las, jej naturalne środowisko i nie powinienem ingerować, jednak zrobiło mi się jej żal. Pomyślałem, że spróbuję sprawdzić co jej jest. Zacząłem powoli się do niej zbliżać, nie chciałem jej spłoszyć. Wiedziałem, że jeśli jest ranna, to nie powinna uciekać. Wyciągnąłem dłoń.
Prawie jej dotknąłem, kiedy nie wiadomo skąd zerwał się silny wiatr. W tej samej chwili poczułem jakiś dziwny niepokój. Czułem w pobliżu jakieś zło. Coś mi mówiło, abym jej nie dotykał.
Oczywiście górę wzięła racjonalna część umysłu. Nigdy nie byłem strachliwy i niedorzecznością wydało mi się to, że w tej chwili może mi coś grozić. To była tylko mała ranna sarna. Jeśli ją zostawię na pewno zginie, zjedzona przez zdziczałe psy.
Nagle zwierzę pokuśtykało kilka metrów dalej i znów stanęło. Podszedłem, ale ona znowu podreptała dalej. Sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy.
W końcu sarna zboczyła ze szlaku w gęste zarośla. Postanowiłem zadziałać jakoś inaczej. Pomyślałem, że jak skoczę to ją złapię i będzie po problemie. Przyczaiłem się, skok i... straciłem równowagę. Dosłownie coś ścięło mnie z nóg.
W ułamku sekundy zawisłem głową w dół kilka metrów nad ziemią. Cienki stalowy drut wżynał mi się w kostkę, miałem wrażenie, że za chwilę mi ją utnie. Zrozumiałem, że wpadłem w sidła jakiegoś kłusownika.
Jeszcze raz poczułem ten silny, zimny podmuch. Z głębi lasu dobiegł niesiony echem dziki, przeciągły śmiech. Zacząłem wzywać pomocy.
Wokół mnie zaczęły się zaczęły się kręcić dziwne, ciemne postacie, w ich pyskach połyskiwały białe kły, każda trzymała w łapie długi nóż. Po chwili ustawiły się kręgiem i chichocząc coś do siebie mówiły. Wskazywały w moim kierunku.
Wiedziałem, że żadna pomoc nie nadejdzie. Przywiązany kosmatymi linami do drzewa czekałem spokojnie na swój koniec.
W pewnym momencie jeden z nich podszedł i długim ostrzem rozciął skórę na moim przedramieniu. Szarpnął mną silny ból. Potwór łapczywie zlizywał krew, która obfitym strumieniem płynęła z rany.
„Oj gdyby nie te liny dałbym ja wam mojej krwi!” - pomyślałem ze złością.
Teraz jednak byłem całkowicie bezradny.
Kamraci osobnika, który stał obok mnie byli chyba niezadowoleni. On najwidoczniej zabierał się już do ucztowania i nie zamierzał się z nikim dzielić zdobyczą. Nie zwrócił na nich uwagi i zdaje się popełnił kardynalny błąd. Tego błędu nie było mu już dane naprawić.
Pozostali rzucili się na niego. Na moich oczach rozegrało się istne piekło. Widziałem tylko kłębowisko ciał i kurz. Moje uszy przeszywał warkot wściekłych psów.
„Bijcie się bijcie” - pomyślałem. - „Wojny wewnętrzne były przyczyną zagłady wielu pierwotnych plemion.” W mojej głowie pojawiła się nadzieja na ucieczkę i uratowanie życia.
Po chwili wszystko ucichło. Z osobnika, który zamierzał mnie zjeść pozostała tylko kupa poszarpanego mięsa. Pozostali z głośnym mlaskaniem pożerali to co leżało na piasku. Nie patrzyli w moją stronę, dlatego próbowałem się uwolnić. Liny były jednak zbyt mocno zaciśnięte.
Po skonsumowaniu swojego przyjaciela obeszli mnie dookoła, spróbowali krzepnącej już krwi, a jeden z nich oblizał się i pokiwał głową. Stojący tuż za nim warknął złowrogo. Ten w odpowiedzi wycofał się.
Po kilku minutach otoczyli mnie ciasnym kręgiem i rozcięli więzy. Oderwałem pas materiału z koszuli i zawinąłem nim ranę. Popchnęli mnie zmuszając bym poszedł tam gdzie chcieli. Zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt metrów dalej na czymś, co przypominało niewielki, prowizorycznie sklecony amfiteatr. Wszystkie ławki wykonane były z ciosanego drewna.
Najwyższa z postaci przypięła mnie do grubego bala ustawionego na środku półkolistego placu. Chociaż nie miałem pojęcia co zamierzają ze mną zrobić czułem, że moje życie nie potrwa długo. Byłem przygotowany na śmierć.
Przez dłuższy czas nic się nie działo, jednak po jakichś dziesięciu minutach we wszystkich stron zaczęły wyłaniać się gromady podobnych ciemnych postaci. Gdy wszystkie miejsca zostały zajęte, na plac wniesiono dwa spore tobołki rozwiązano je i z brzękiem wysypano zawartość. To były noże, takie same, jakie mieli przypięte do pasów. Krokami odliczyli odległość i zaczęli ustawiać się w kolejce.
Teraz dopiero zrozumiałem, że chcą urządzić sobie zawody. Pierwszy rzut był precyzyjny i trafił tuż koło mojej głowy. Na trybunach rozległ
się chichot. Nim zdążyłem się na dobre wystraszyć drugi osobnik szykował się już do rzutu.
Nagle wszystkie pyski zwróciły się w jedną stronę i zamarły. Cisza, jaka zapadła była przenikliwa. Poszedłem wzrokiem za ich spojrzeniem. Kilkanaście metrów dalej zobaczyłem bladą fosforyzującą postać.
„Czyżby duch?” - przemknęło mi przez głowę.
Sylwetka sunęła w moją stronę. Gdy zbliżyła się na pewną odległość, uniosła białe ramię i to, co się po chwili stało było trudne do opisania. Całe diabelskie towarzystwo w popłochu, z przeraźliwym wrzaskiem, w gmatwaninie czarnych cielsk uciekało we wszystkie strony. W ich ślepiach widać było paniczny strach.
W kilka chwil później pozostałem tylko ja i ta biała postać. Wiatr ucichł, księżyc wyłonił się zza chmur. Spostrzegłem, że ów duch to tylko człowiek skryty za świecącymi w ciemności prześcieradłami. Uniósł ramię i liny, którymi byłem przymocowany zaczęły się rozpadać jakby były zbutwiałe.
Zadowolony podziękowałem białej damie. Nie miałem pojęcia kto to może być, ale nie zadawałem żadnych pytań. Jeszcze raz uniosła ramię, ale tym razem po to, by wskazać kierunek, w którym miałem pójść. Odwróciła się i szybko zaczęła odpływać. Po chwili już jej nie mogłem dostrzec.
Po godzinie marszu dotarłem na skraj lasu. Spojrzałem na niebo. Zaczynało świtać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz