Poszedłem spać o 24:00. a wstałem już o 5:00. Nie mogłem zasnąć. Nie wiem dlaczego. O 7:00 jadę do Łochowa po zakupy. Od samego rana pogoda piękna. Jak wrócę, to się wyśpię. Pójdę do mojej kryjówki - gniazda. Tam jest dużo wygodniej spać. Gdybym zabezpieczył tamto miejsce przed upadkiem, mógłbym spać tam nawet w nocy. Oczywiście gdyby mnie padało. Wczorajszej nocy napisałem opowiadanie, dziś mam pomysł na następne. Tekst, który napiszę teraz, został stworzony rok temu.
Podniebny spacer.
Był ładny, pogodny dzień. Postanowiliśmy się przelecieć nad okolicą w celu zaczerpnięcia świeżego powietrza. Od kilku dni nie latałem, więc pomyślałem sobie, że może straciłem wprawę w tej dość trudnej czynności, jednak wszystko przebiegło dość gładko.
Wystartowaliśmy z okna naszego pokoju, które jest wiecznie otwarte na oścież. Pierwszy ruszył brat Sylwek, za nim nasz kolega Grzesiek. Ja sam, czując pewne obawy wyskoczyłem jako ostatni. Lewitując na wysokości drugiego piętra od razu poczułem się lepiej, jakoś tak swobodniej.
Tak, latanie to nie to samo co chodzenie i dźwiganie własnego ciężaru, chociaż, można to śmiało powiedzieć, o wiele bardziej niebezpieczne. Nad ziemią czeka wiele przeszkód takich, jak przewody wysokiego napięcia, czy wysokie kominy. Najlepiej jest latać ponad tym wszystkim, tak dla świętego spokoju. I my właśnie tak zrobiliśmy.
Grzesiek, jak to Grzesiek chciał pochwalić się swoimi akrobacjami i od razu wystrzelił pionowo jak rakieta. Zostawił nas daleko w tyle. Zaczęliśmy go gonić, ale z marnym skutkiem. Byłem ciekawy co też on znowu wymyślił.
Zatrzymał się jakieś dwadzieścia metrów nad nami, do powierzchni ziemi miał około sto metrów. Obrócił się głową w dół i z niesamowitą prędkością zaczął pikować. W pierwszej chwili wystraszyłem się, ale kiedy uświadomiłem sobie, na jakiej znajdujemy się wysokości od razu się uspokoiłem.
„Tak, na takim pułapie to każdy głupi by to zrobił”, - pomyślałem.
Mój spokój nie trwał zbyt długo. Kolega minął nas z ogromną prędkością i poszybował wprost na druty wysokiego napięcia.
-Co mu dobiło?! - Krzyknąłem do brata. - Czy on nie zdaje sobie sprawy z tego co wyczynia?!
Miałem jeszcze nadzieję, że zdoła wyhamować, lub odbić do góry, ale nie. Z szybkością, którą w normalnym poziomym locie może osiągnąć tylko wyjątkowo dobry lotnik, śmignął szczupakiem między kablami, następnie, wyginając się, jak kot, dał nura poprzez plecy i już był daleko. Nie mogłem uwierzyć, wystarczyło kilkanaście centymetrów a niechybnie zginąłby powodując jakieś zwarcie.
Gdy spojrzałem w dół, on już spokojnie, jak gdyby nigdy nic, leciał w naszą stronę. Sylwek zbliżył się do niego i podając mu dłoń rzekł:
-Gratulację, to było niezłe, ale wiesz co? Jesteś wariat!
Nie chciałem prawić mu morałów, więc tylko pokiwałem głową.
-No co, nie pogratulujesz mi?! - obruszył się, najwyraźniej źle rozumiejąc mój gest.
Nie mogąc dojść do siebie, odpowiedziałem:
-Nie, a wiesz dlaczego?
-Nie.
-No to domyśl się.
Na jego, zdawać by się mogło, stoicko spokojnej twarzy spostrzegłem drobniutkie kropelki potu. Zrozumiałem, że i on się bał, jednak jak to on, nigdy by się do tego nie przyznał.
Dalej polecieliśmy bardzo spokojnie. Aby się odprężyć, odwróciłem się na plecy i zamknąłem oczy. Leciałem tak, opalając twarz na chylącym się ku zachodowi słońcu. Po mniej więcej trzech kilometrach spokój zakłócił hałas śmigłowca.
Nerwowo spojrzałem na wschód. Maszyna zbliżała się z dużą prędkością.
-Zmykajmy, nim nas rozjedzie! - krzyknąłem.
Byłem zły, że przerwał mi odpoczynek. Zastanawiałem się, po co ludzie używają tak hałaśliwego sprzętu, przecież można latać bez niego.
Nad chmurami.
To był brzydki dzień, od samego rana niebo było zasnute chmurami. Wiał zimny wiatr i co chwilę ziemię moczył rzęsisty deszcz. Jeśli taka pogoda utrzymuje się od kilku dni, każdy zaczyna mieć już jej dość.
Siedziałem z bratem przy oknie i spoglądałem na szybko przebiegające chmury.
-Wiesz Sylwek, znudziła mi się ta pogoda. Ciągle pada i pada, - powiedziałem.
W tym momencie do pokoju wszedł Grzesiek.
-Co tak siedzicie, nie macie co robić? - zapytał wesoło.
-Hm... no co można robić w taką pogodę? - mruknął apatycznie mój braciszek.
Grzesio jakby nieco zesmutniał.
-Tak, nieciekawie tak tu siedzieć...
Po chwili jednak na jego twarz powrócił uśmiech.
-Wiecie co?! A gdybyśmy tak przelecieli się nad chmurami?
-Świetny pomysł, - przytaknąłem.
Więcej już nikogo nie trzeba było zachęcać. Jeden za drugim, jak z procy wystrzeliliśmy za okno. Przyjęliśmy kierunek pionowo do góry i pędziliśmy ile sił. Po krótkiej chwili natknęliśmy się na falę deszczu.
-Pospieszmy się, - krzyknął Grzegorz, - bo zmoczy nas całkowicie!
-No to tempo! - odkrzyknąłem.
Nasza hacjenda.
Ostatnio zbudowaliśmy sobie latający domek. Nie było to nic niezwykłego, po prostu lekka konstrukcja o jednym pomieszczeniu. Zbudowany był z suchego drewna i pokryty papą. Poruszał się za pomocą mojej magicznej siły. Tą moc posiadałem od urodzenia i odkryłem ją zupełnie niedawno. To nie żadne czary, choć niektórzy tak to nazywają, a jedynie efekt mojej skoncentrowanej siły woli. Naukowcy nazywają to telekinezą i większość ludzi posiada tę moc, ale rzadko kto umie z niej korzystać. Całą filozofię, czy też zasady da się wytłumaczyć, nie miej to dość skomplikowane i zajęłoby zbyt dużo mojego cennego czasu.
W podłodze owego domku zamontowałem urządzenie zasadą działania, ale nie wyglądem, przypominające zwykły akumulator. Była to kostka o boku metra wypełniona specjalną żelatyną, która jak gąbka chłonęła bioenergię organizmów żywych. Tak więc co jakiś czas ładowałem tę baterię i całym domkiem podróżowałem niczym sterowcem.
Pewnie dziwcie się po cóż był mi latający dom, skoro ja sam bez problemu poruszałem się w powietrzu. No tak... pomysł ten zrodził się ze zwykłej przekory. Kiedyś pomyślałem sobie, że dobrze byłoby spędzić noc gdzieś wysoko. Ja sam muszę co jakiś czas odpoczywać, a poza tym nie umiem spać podczas lotu.
Po sprawdzeniu, czy wszystko działa wsiedliśmy pewnego ranka do tego dziwnego pojazdu i ruszyliśmy w stronę pobliskiego lasu. Po chwili okazało się, że konstrukcja nie jest w stanie osiągnąć dużej prędkości, po prostu wlecze się jak ślimak. Nam jednak w zupełności to wystarczało.
Zatoczyliśmy spory krąg i zaczęliśmy powrót do domu. Gdzieś w połowie drogi uświadomiliśmy sobie, że nie mamy gdzie zaparkować. Obok naszego domu nie było miejsca, a nie chcieliśmy wzbudzać niczyich podejrzeń, zostawiając go w miejscu publicznym. Postanowiliśmy, że nasz pojazd zacumujemy na wysokości czubków drzew, na samym skraju lasu a sami polecimy rozejrzeć się za bardziej odpowiednim punktem. Do wieczora nic jednak nie znaleźliśmy. Jako że nasza hacjenda nie była do końca wyposażona, postanowiliśmy spać w domu.
Cofnięcie czasu.
Rano obudziły nas odgłosy sąsiadów. Zaskoczeni wyszliśmy przed ganek, by sprawdzić, co się stało. Pod naszym pojazdem zebrała się spora grupa ludzi. Spoglądali w górę tak, jakby ujrzeli co najmniej diabła.
-No tak, przecież jeszcze nikt nie wie o naszych niezwykłych umiejętnościach, - odezwał się pierwszy Sylwek.
Sławek natomiast zaczął się martwić.
-Co robić, przecież oni od razu spalą nas na stosie?! Widzicie ich miny? Przecież nigdy im tego nie wytłumaczymy. Złapią nas i zamkną w laboratorium, jak króliki doświadczalne.
-Spokojnie, spróbuję wykorzystać umiejętności, o których kiedyś wspominał profesor Slonmy, -próbowałem uspokoić moich braci.
-O jakich umiejętnościach mówisz? Chyba przespałem ta lekcję. Czy to nie jest czasem jakiś rodzaj siły woli?
-Byłem kiedyś u prof. Slonmy'ego na prywatnych korepetycjach i to on wyjaśnił mi, że nasze umiejętności w tej dziedzinie są praktycznie nieograniczone. Trzeba tylko je z siebie wydobyć.
-Co chcesz zrobić? - dopytywał się Sylwek.
-Spróbuję cofnąć ich w czasie i jednocześnie w przestrzeni, nie dużo, tylko tyle ile to potrzebne.
-Jaki będzie skutek?
-Dokładnie nie wiem, ale myślę, że każdy z nich znajdzie się u siebie w domu o tej samej godzinie, o której miał zamiar wyjść.
-No to rób to, rób, bo Grabowski właśnie włazi na drzewo!
-Dobrze, ale odsuńcie się. Nie wiem, jaki to ma zasięg.
Spojrzałem na zegarek, była godzina ósma piętnaście. Skoncentrowałem się, odczekałem chwilę... i nic.
-Co jest? Nie działa? - pytał Sylwek.
-Odsuń się! - krzyknął Sławek, widząc bladobłękitną poświatę.
Niestety było już a późno. Niebieskawy obłoczek zrobił się śnieżno biały, a później oślepiająco jasny. Kiedy chmura się rozproszyła przed nami nie było już nikogo.
-Udało się, - odetchnąłem z ulgą.
W tej samej chwili dotarło do mnie, że coś musiało pójść nie tak. Cofnięcie czasu nie nastąpiło. Musiałem przerzucić ich tylko w przestrzeni.
W tym samym momencie odezwał się Sławek:
-Sylwka wessało!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz