sobota, 4 grudnia 2021

3 sierpnia 1988

Środa


19:00 


Niebo było pogodne, chociaż od czasu do czasu przepływamy po nim ciężkie chmury. Być może dlatego, że dość mocno wiało. Wybraliśmy się wszyscy nad zalew Zegrzyński. Wszyscy to znaczy ja, Adam, Marcin, Bogdan. 

-Zimna jak lód. Brrr… - odezwał się ktoś, kto pierwszy włożył nogę do wody. 

Zawahałem się. Zastanawiałem się, czy jest w ogóle sens się rozbierać. Jednak kiedy wszyscy byli już w kąpielówkach, zrobiłem to samo. Kiedy wszedłem do wody, oni już pływali. Nie zwracałem na nich większej uwagi. Moje myśli zajęte były już czymś innym. Skupiłem się na tym co sobie zaplanowałem na ten dzień. Już od jakiegoś czasu miałem ochotę spróbować przepłynąć to jeziorko w poprzek. Chcę zaznaczyć, że nie było to jakieś marne 20 czy 30 m, ale na pewno 1000 m. 1000 albo i więcej. Tego nie jestem pewien, bo miarę brałem po słupach telefonicznych stojących przy pobliskiej ulicy. Przepłynąć 1 km to tak łatwo tylko powiedzieć. To naprawdę wielkie wyzwanie nawet jeśli się dobrze pływa. Nigdy wcześniej nie odważyłem się na tak duży dystans. Prawdę mówiąc, nie chciałem zapeszyć i w razie niepowodzenia nie wyjść na głupka, dlatego nikomu nic o tym wcześniej nie mówiłem. 

Po krótkiej, ale intensywnej rozgrzewce ruszyłem. Ten akwen miał kształt trójkąta. Miałem prosty sposób na zapewnienie sobie bezpieczeństwa. Nie jestem przecież samobójczą. Doskonale zdaję sobie sprawę, że podczas takiego maratonu mogą zdarzyć się różne rzeczy. Mógł mnie na przykład chwycić skurcz w nogę. 

Jeden brzeg tego trójkąta znajdował się właśnie przy tej trasie przelotowej i był najdłuższy. Postanowiłem więc, że będę płynął w dość bliskiej odległości od brzegu. Powiedzmy mniej więcej 20, 30 m, ale przecież nie miałem tak dokładnej miary i mogłem zboczyć z kursu. 

W pewnym momencie kiedy już pokonałem jakąś jedną czwartą odległości, usłyszałem od brzegu przyjść donośny głos: 

-Uwaga na wędki! 

Na wielkim kamieniu wśród trzcin siedział starszy mężczyzna ubrany w bluzę haki. 

-Uwaga na haczyki! Można się zaplątać! - odezwał się ktoś z innego kąta. 

Rzeczywiście płynąłem bardzo blisko brzegu. Najpierw zobaczyłem przed sobą czerwony spławik. Ominąłem go według przestrogi. Płynąłem dużym łukiem kilka metrów dalej. Panowie na pewno nie byli zadowoleni. Musiałem spłoszyć im wszystkie ryby. Ale co tam, jakieś ofiary muszą być. 

Kiedy byłem już w bezpiecznej odległości, a oni, zdaje się, o mnie zapomnieli, przekręciłem się na plecy, aby zużywać mniej energii i spokojnie płynąłem dalej. Byłem przekonany, że już nikomu nie będę  zawadzał,  tymczasem ujrzałem jeszcze jednego stojącego na brzegu faceta z bardzo długim kijem i jeszcze dłuższą  żyłką. Ta żyłka miała ponad 50 m długości. Mimo że byłem już bardzo daleko od brzegu, prawie wpadłem na spławik. Ci byli już naprawdę wkurwieni na gościa, który tak bezczelnie psuje im interes. Trochę się wystraszyłem, ale co właściwie mogli mi zrobić. Pomyślałem sobie, że przecież nie skończą za mną do wody, bo to byłoby jeszcze głupsze. 

Okazało się, że to wcale nie było koniec. Taka sytuacja powtórzyła się jeszcze kilka razy. Dopiero kiedy dopłynąłem do drugiego brzegu, mogłem odetchnąć z ulgą. Kiedy wyszedłem na ląd, byłem kompletnie wyczerpany. Mimo to byłem cholernie zadowolony i dumny z siebie. Dokonałem czegoś, co do tej pory wydawało mi się niemożliwe. Oglądałem swój absolutny życiowy rekord. W pewnym sensie dało mi to wiarę w siebie i pewność, że dam sobie radę nie ma w każdej sytuacji. 

Tu chciałbym zaznaczyć coś jeszcze. Gdyby nie wypite wcześniej piwo, pewnie powarzyłbym się jeszcze na powrót tą samą trasą. Oczywiście nie od razu, tylko po krótkim odpoczynku. Teraz jednak robiło mi się niedobrze i miałem wrażenie, że za chwilę zwymiotuję. Wyszedłem więc na szosę i w kąpielówkach wróciłem na drugą stronę. Zamiast normalnie pójść sobie spacerkiem, to ja głupi postanowiłem sobie to przebiec. Nie wiem, co mnie napadło. Swoją drogą po tak dużym wysiłku z pływaniem biegło mi się niesłychanie lekko i swobodnie. Truchcikiem pokonałem na ten kilometr i dopiero gdy stanąłem w miejscu, z którego teoretycznie zaczynałem i spojrzałem na drugą stronę, uświadomiłem sobie, że to cholernie długi odcinek. Nawet jak biegłem, to się zmęczyłem dość mocno. 

Gdy wszedłem na plażę, wszyscy już byli ubrani i czekali na mnie. Nie było mnie ponad godzinę. Dostałem opierdol, bo się wystraszyli na poważnie. Myśleli, że się w cholerę utopiłem.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz