Po niebie ciągną ciężkie ciemne chmury. Pogoda nie zachęca do spacerów. Wszyscy jesteśmy senni i oklapnięci. Część chłopaków poszła do gospody. Ja chyba zacznę czytać książkę. Dzisiaj pracowaliśmy tylko do obiadu. Słoma jest mokra i nie zanosi się na to, że szybko wyschnie.
***
Na tydzień stodoła niezbyt lubianego sąsiada stała się naszym domem. Po bokach powiązane w tobołki leżały nasze rzeczy. To wszystko, co udało nam się uratować z pożaru. Cztery krzesła i stół, które strażacy zdążyli jeszcze wynieść przez okno gdyby naszymi jednym meblami.
Człowiek jest niezwykle odporną i elastyczną istotą. Potrafi przystosować się do niemal każdych warunków. Dywan, który nie spłonął, bo w chwili pożaru wisiał na trzepaku, rozłożyliśmy na klepisku, aby nie chodzić po gołej ziemi. Sąsieki były załadowane pod sam dach.
Spaliśmy na klepisku na cienkiej warstwie siana. Było luźno, spać nie było źle, tylko że jedna kołdra poszła z dymem. Musiały nam wystarczyć pozostałe cztery. Nas było sześcioro. Jeśli poukładaliśmy się ciasno jedno obok drugiego, to nawet wystarczało. Nie było źle do chwili, gdy nie pojawił się wiatr. Noce były już chłodne. Każdy z nas spał przynajmniej częściowo ubrany, żeby się nie przeziębić.
Mama ciągle gdzieś jeździła: do naczelnika gminy, do PZU, do straży pożarnej, lub też na milicję po zaświadczenie. Trzeba było tyle pozałatwiać i pukać gdzie tylko się da. Liczył się każdy grosz, każda złotówka. Poza tym musieliśmy gdzieś mieszkać. Nie mogliśmy wegetować w ten sposób do zimy.
Sylwka wtedy nie było. Byłem ze tylko Sławkiem. Młodszy brat pojechał do NRD na wyjazd wypoczynkowy. Razem ze Sławkiem zajęliśmy się rozbiórką spalonego budynku. Wbrew pozorom pozostało bardzo dużo do zrobienia. Tak naprawdę spalił się sam dach i trochę ścian. Sufit zawalił się od ciężaru wody wypompowanej przez straż i przygniótł sobą meble i część naszych rzeczy.
Buty i ubrania po rozebraniu sufitu wydobyliśmy, ale meble poszły drzazgi. Pozostała tylko stara dębowa szafa stojąca w samym rogu pokoju. Mocna sztuka, jeszcze przedwojenna, nie ugięła się pod tak wielkim ciężarem. Sufit od spodu był pokryty dość grubym tynkiem. Mimo to także i szafa rozeszła się na złączach, ale to dało się naprawić.
Jak mogło się wydawać, rozbiórka domu, a raczej tego co po nim pozostało, czyli samych ścian, nie była taką prostą rzeczą. Kiedyś wszystko było budowane bez użycia gwoździ, metodą zakładkową. Ruszenie tego wszystkiego przysporzyło nam naprawdę mnóstwa problemów. Najgorzej było wyjąć pierwszy bal. Był mocno zakotwiczony. Później sprawa była dużo prostsza, co jednak nie oznaczało, że praca szła lżej. Stary dom, jeszcze sprzed I wojny światowej. Kto by pomyślał, że taki mocny. Naprawdę solidna konstrukcja.
Część ścian była jednak mocno spróchniała. Tak spróchniała, że uderzając w nią obuchem siekiery, trzeba było uważać, aby nie przyleciała na drugą stronę. Normalnie nie było tego jednak widać, bo dom od zewnątrz był obity deskami, które na początku oderwaliśmy, a od wewnątrz pokryty tynkiem. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego zimą było nam tak trudno w nim wytrzymać.
Cała rozbiórka, razem z rozebraniem tregli podłogowych zajęła nam prawie cztery dni. Część pracy wykonałem sam, bo Sławek musiał odpracować pożyczkę, którą zaciągnął u szefa na kupno roweru. Nawet przy rozbiórce trzeba uważać, bo tak samo jak przy pożarze można stracić życie.
Wtedy byłem sam przy pracy. Miałem właśnie przewrócić framugę drzwiową razem z kawałkiem ściany. Jebitnie ciężkie to cholerstwo, warzyło chyba z 300 kg. Nie powiem, wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie bałagan. Wokoło leżały porozrzucane belki deski kawałki ścian i różne inne rzeczy. Dwie półtorametrowe belki leżały akurat tak, że tworzyły dźwignię. Gdybym to wcześniej zauważył, pewnie by do niczego nie doszło. Ale kto myśli o takich rzeczach w takich chwilach.
Wiedziałem, że ściana jest ciężka, więc odsunąłem się na bok, ale to nie wystarczyło. Framuga gruchnęła. Uderzyła w leżący pod nią bal, który, jakby kompletnie nic nie ważył, wyskoczył w powietrze. Niestety na ucieczkę było już za późno. Poczułem głuche uderzenie. W oczach mi pociemniało. Dobrze, że nie dostałem w głowę, bo byłoby już po mnie. Dostałem w obojczyk, ale na szczęście się nie złamał. Nic mi się też nie stało w kręgosłup. Po chwili jednak zebrało mi się na wymioty. Poczułem, że natychmiast muszę usiąść.
Przez moment naprawdę myślałem, że coś sobie złamałem. Później jednak okazało się, że to było jednak tylko stłuczenie. Przez długi okres czasu pozostał mi porządny siniak.
Nieszczęścia chodzą po ludziach. Nie ma takiego człowieka, który by zdołał przewidzieć kiedy one nastąpią. Trzeba być więc przygotowanym na wszystko, trzeba być uważnym, po wszystkim szybko się podnieść i iść dalej. Nigdy nie można się poddawać. Uczę się tego z każdym dniem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz