sobota, 10 kwietnia 2021

11 sierpnia 1987

Wtorek


21:00


Wczoraj od samego rana byłem zdenerwowany. Może nie tyle zdenerwowany, ile roztargniony, A to pociągało za sobą to pierwsze. Wszystko zaczęło się po obiedzie. W pracy na obiad przywiózł traktorzysta swoim Fergusonem Masseyem z przyczepą. Na tejże przyczepie leżały narzędzia, to znaczy widły i tak zwane kopacze do słomy. Byłem tak roztargniony, że nie zwróciłem uwagi na traktor, którym przyjechaliśmy. Był to duży ciągnik z napędem na cztery osie. Obok niego w rzędzie stało jeszcze kilka podobnych maszyn. 

Kiedy skończyliśmy jeść i wyszliśmy na zewnątrz stołówki, kierowca ciągnika, a zarazem nasz przełożony w ciągu tego dnia, powiedział, że do pracy będą nam potrzebne grabie. Pod ścianą stały właśnie cztery pary grabi. Kazał wziąć jedne z nich i zanieść do ciągnika, a raczej na przyczepę. Problem polegał na tym, że ja tego nie zrozumiałem. Mówił po czesku. Wziąłem te grabie i Podszedłem do pierwszego z brzegu ciągnika. Nasz znajdował się gdzieś z tyłu. Oczywiście tej chwili nie byłem tego świadomy. Usłyszałem, że to nie ten ciągnik i że muszę iść dalej. Byłem chyba w jakimś po drętwieniu, z którego trudno było mi się otrząsnąć. 

Podszedłem do następnego. Znowu usłyszałem coś po czesku. Zrozumiałem tylko tyle: -Nie to nie ten. - Coś tam niezrozumiałego dalej. Śmiech. -  Ale ofiara, no nie? Śpi czy co? - Teraz podkładali się ze śmiechu. Problem w tym, że nie tylko Czesi, ale też i Polacy. Wyszedłem na kompletnego idiotę, niedorozwoja, a to nie tak. 

Następnym razem trafiłem na właściwy cel. Niesmak pozostał. Uraz do kolegów i niechęć do Czechów. Jak bumerang wracają moje dziecięce lęki. Paraliżuje mnie strach, niepewność i brak wiary w siebie w takich nie do końca rozstrzygniętych sytuacjach. To, że nie umiem rozpychać się na siłę łokciami, nie znaczy, że jestem głupi. 

Wracając, widziałem, jak ten Czech chwyta się za lewy bok gdzieś na wysokości serca i coś tam po czesku sepleni, co chwilę przeplatając to gromkim śmiechem. Miało to chyba znaczyć, że to wszystko tak bardzo go rozbawiło, że już nie może wytrzymać. Baran. Nawet nie próbowałem go zrozumieć. Byłem wkurwiony, jak nie wiem co. 

Koledzy, chcąc być uprzejmymi, przełożeni mi to po chłopsku na polski. Powiedzieli, że jak on miałby ze mną pracować, to zawału by dostał. Te słowa jeszcze bardziej wbiły mnie w depresję. 

To jeszcze nie był koniec. Facet doszedł do wniosku, że ma przed sobą jakąś ofiarę losu z Polski. Zaczął się ze mnie nabijać. Dołączyli do niego chłopaki. Koszmar. Nie byłem w stanie nad tym zapanować. Przecież jestem inteligentnym gościem z dużym poczuciem humoru, a dałem się wprowadzić w takie maliny. Bił się z nimi nie będę, bo nie dam rady, a tłumaczyć wszystkim od początku, to bez sensu. Sałata ich “dobra zabawa” przyniosła się na dzisiejszy poranek i gdzieś tak do obiadu. 

Po obiedzie sytuacja radykalnie się zmieniła. Można powiedzieć, że przestali się mną interesować. Witek Zalewski zaczął opowiadać kawały. Pod koniec dnia pracy, to znaczy gdzieś około 17:00, wszyscy podkładali się ze śmiechu. Jeden przez drugiego zaczęli sypać coraz bardziej idiotycznymi dowcipami. Po prostu nie dało się nie śmiać. Na przykład leciały wiązanki tego typu: 

Jechał maluch, a drugi jeszcze gorszy. 

Czym się różni bąk od pomidora? Niczym. I tym i tym nie można się ogolić. 

Czym się różni czołg od pomidora? Niczym. Czołg ma lufę, a Pomidor jest czerwony


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz