piątek, 30 kwietnia 2021

6 września 1987

Niedziela 


17:50


Siedzę i myślę o Polsce. Myślę o przyjaciołach, których tam zostawiłem. Myślę o rodzinie, matce, o szkole, o kolegach. Jestem daleko od nich. Jestem daleko od wszystkiego, co mi bliskie. Jakaś siła trzyma mnie myślami właśnie tam. Prawdę mówiąc, nie bardzo mi się chciało tutaj wracać. Zostawiłem tam, wszystko, co miałem z pewnym smutkiem. To dziwne, ale teraz myślę, że wolałbym się uczyć niż być tutaj. Wolałbym się uczyć, ale być tam ze swoimi.


czwartek, 29 kwietnia 2021

6 września 1987

Niedziela


17:20


Noc była dosyć męcząca. 12 godzin jazdy pociągiem może wykończyć człowieka. Wczoraj o 20:00 ruszyliśmy z Warszawy. W nocy spałem 5 godzin. Dobre i to, nie powinienem narzekać, chociaż z drugiej strony co to za spanie. Siedzenia twarde, źle wyprofilowane, łeb mi by trzęsło na brudnej szybie. No ale z samego rana dotarliśmy do Zgorzelca. Nie czekaliśmy długo na Czechów. Na granicy nie było żadnych kłopotów. 

Jesteśmy. No to teraz czeka nas naprawdę ciężka robota. Układanie w pryzmy balotów słomy. Każdy waży około 30 kg. Nigdy nie ćwiczyłem. Nie mam dobrze wykształconych mięśni, nie jestem jak moi wysportowani koledzy. Nie wiem, czy sobie poradzę. A może po prostu tak jak przy innych rzeczach nie wierzę w siebie.  Chociaż z drugiej strony wydaje mi się, że nie mam wyboru. 

 Chłopaki wybrali się do gospody. Ile można chlać to piwo? Zostałem sam. Oczywiście mogłem pójść z nimi, ale co bym tam robił. Od tych wakacji, a konkretnie od moich urodzin nie jestem abstynentem, ale dziś na piwo nie mam ochoty, szczególnie po jedzeniu. Jesteśmy po kolacji. Poza tym nie palę i nie lubię dymu z papierosów, a tam jest cholernie najarane. Mam wrażenie, że czasami to siekierę można zawiesić. Wolę siedzieć tutaj słuchać magnetofonu. Stereo tu jest.


środa, 28 kwietnia 2021

2 Września 1987

Środa


 22:15 


Jak na pierwszy dzień nauki to dużo najadłem się strachu. Nasz kochany pan Janiszek, oczywiście jakżeby inaczej, coś mu na mózg pierdolnęło, i postanowił nas przepytać z wiadomości… no zgadnijcie…  no kurwa oczywiście z poprzedniego roku. Nie było lekko. Pojeb stawiał dwóje.

  Wkurwił mnie, ale chuj z tym.  Nie jest źle. Mam to w dupie. Za tydzień, to znaczy już tę sobotę wyjeżdżam i będę miał z nim na jakiś czas spokój.

 W internacie po staremu. Pani Zarębska zaczęła dyżury. Dopiero co skończyłem zmywać stołówkę. Hahaha… mój braciszek jeszcze się tam męczy. Biedaczek. 


wtorek, 27 kwietnia 2021

1 września 1987

Wtorek


 Pierwszy dzień nowego roku szkolnego przebiegł dość fajnie. Najpierw byłem na akademii rozpoczęcia, gdzie dowiedziałem się, że już jest zrobiona nowa lista osób wyjeżdżających do Czechosłowacji. Będą potrzebne paszporty. No i w tym momencie zaczęły się kłopoty. 

Paszport zostawiłem w domu. Musiałem po niego gnać jeśli chciałem załapać się na ten wyjazd. O 11:00 wyjechałem z Miętnego i o dziwo na 14:00 byłem w domu. Wziąłem przy okazji trochę książek do czytania i Zdążyłem jeszcze na kolację w internacie.


poniedziałek, 26 kwietnia 2021

28 sierpnia 1987

Piątek


 12:20


 Przed chwilą przyjechałem. Nikogo nie ma w domu. Musiałem wchodzić przez niezamieszkaną część budynku. W domu okropny bałagan. Widać jednak, że prace remontowe posunęły się do przodu. Nie tak daleko jakbym sobie tego życzył, ale jednak. 

Pokój został obity od wewnątrz płytą pilśniową drewno podobną, na ścianach jasną a na suficie brązową. W kuchni zostały obite tylko ściany. Moim zdaniem wszystko to niezbyt mocno się trzyma. Zauważyłem dwie nowe rzeczy: adapter na płyty winylowe i lodówkę. Poza tym przybyły dwa łóżka i krzesła.

 Po wejściu do domu i obejrzeniu wszystkiego posegregowałem swoje rzeczy. Nie wypakowuję nic ich jednak. Piwo, które kupiłem w Czechosłowacji, wstawiłem do zimnej wody, aby nabrało odpowiedniej temperatury. Teraz siedzę i zastanawiam się, co dalej robić. Mogę wyjść na poszukiwania, ale też mogę zostać i zabrać się do sprzątania.


 Wczoraj o 4:00 rano wyjechaliśmy do  Pragi.  Oczywiście każdy przedtem się spakował. Gdzieś po drodze złapaliśmy gumę w autobusie. Mieliśmy spore opóźnienie. Po dotarciu do stolicy Czechosłowacji (to było około 10:00) mieliśmy 3 godziny na zrobienie zakupów. To była dość trudna sytuacja. Miałem 1600 czeskich koron i trzeba byłoby wydać je właśnie w tym czasie. Ku wyjaśnieniu 1600 czeskich koron to jest 16500 zł. 

Kupiłem trzy swetry, bardzo ładne, trochę czekolad też. Zostało mi około 500 koron. W Libercu zatrzymaliśmy się na 30 Minut.  Tutaj miałem pozbyć się reszty. Chcę zaznaczyć, że obecnie jest taki przepis, że nie wolno do Polski przywozić obcej waluty. Nie przepuszczą cię przez granicę. Kupiłem więc ręczniki, obrusy i inne drobiazgi i, w tym piwo, ostatniej chwili.

 Po drodze do Habartic i zabraniu naszych rzeczy udaliśmy się w stronę granicy. Miałem przy sobie 300  koron. Nie wiedziałem co zrobić. Część schowałem do radia pod obudowę a część pod obicie siedzenia w autobusie.

 Oczywiście przy przekraczaniu granicy każdy miał niezłego pietra. Najbardziej bał się pan Biernacki, nasz opiekun, który miał całe kilogramy towaru. Żeby nie kłamać i nie gadać na bez sensu, mogę powiedzieć, że było to pudło pasty do zębów firmy Elmex. Oczywiście między innymi. Ta pasta w Polsce jest bardzo poszukiwana. No i oczywiście bardzo droga.  

Z tą pastą mu się udało, ale i tak musiał zapłacić 12000 zł a za spodnie, które były wpisane na karcie przekraczania granicy w tamtą stronę, a których nie miał z powrotem.

 Po przekroczeniu granicy podwieziono nas do miejscowości, w której była stacja kolejowa i dalej to już radźcie sobie sami panowie. Nie bardzo mi się to podobało no ale cóż takie jest życie. Po upływie około pół godziny podstawili pociąg z Bogatyni.

 W nocy udało mi się zdrzemnąć 5 godzin, oczywiście na siedząco. Gdy dojechaliśmy do Warszawy Wschodniej, uzyskałem informację, że ten pociąg jedzie dalej, aż do Białegostoku. Oczywiście przez Małkinię i przez  Łochów. No to byłem już prawie w domu. Było mi bardzo po drodze. Dokupiłem tylko bilet u konduktora do mojej miejscowości. 

No i przyjechałem. Aż trudno to uwierzyć. Pokonałem pół Polski jednym pociągiem i przyjechałem pod samą chałupę.


 Mam dobrą wiadomość. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, to już 15 września wyjadę ponownie do Czechosłowacji. Będę pracował w tym samym kołchozie, z tą samą brygadą.


niedziela, 25 kwietnia 2021

24 sierpnia 1987

Poniedziałek


14:50


Uważam, że trzeba to zapisać. Przed chwilą wytrzymałem bez powietrza 152 sekundy, to jest 2 minuty i 22 sekundy. Jest to mój rekord życiowy. Poprzedni wynosił 125 sekund. Będę próbował to poprawić. Myślę, że do 2,5 minuty powinienem dociągnąć. Mam na to specjalny sposób.


  15:00


Coś szumi, ale to jest szum wiatru. To odgłos pracującej polskiej elektrowni. Jednostajny, monotonny i męczący. Wystarczy wyjść na małe wzniesienie, by zobaczyć wielkie masywne kominy. To one tak hałasują. Znajdują się tuż za granicą. Tam jest już Polska. Nawet telewizję polską tutaj mamy. Radio to już normalka. 

Wiemy, co się dzieje w kraju. No ale nas tam nie ma. Jesteśmy tutaj, wśród obcych ludzi, którzy mówią w obcym języku. Język ten jest bardzo podobny do naszego. To prawda, ale to nie nasz język. Możemy się z nimi dogadać jeżeli mówią prostymi słowami. Nawet dobrze ich rozumiemy jeżeli mówią wolno, ale to nie to.

 Byłem dzisiaj we Frydlancie. Kupiłem trochę czekolad kakao kawę. Miałem razem ze wszystkimi pojechać do Liberca, ale zrezygnowałem. Nie było sensu, skoro nie miałem już pieniędzy, a zresztą przy dzisiejszym upale tylko bym się na męczył. Po co mi to?

 Dziś mamy wolne i dlatego wczoraj zasuwaliśmy do 21:00. Musieliśmy odrobić sobie dzisiejszy dzień. Pod koniec pracy  prawie się przewracałem ze zmęczenia. 

To się tylko tak wydaje, że to nie jest ciężka robota. Wczoraj w cieniu było ponad 30 stopni Celsjusza, a my pracowaliśmy w pełnym słońcu i w kurzu ze słomy. Jak przyjechałem i się wykąpałem, to zauważyłem, że przed oczami mam niebieską mgiełkę. To ze zmęczenia. Ten objaw dotyczył nas wszystkich. 

Pomimo tego znalazło się kilka chwil, w których leżąc pod krzakami, mogłem czytać swoją ulubioną książkę. Dawało mi to pewnego rodzaju ulgę. Wczoraj skończyłem czytać.

 Przedwczoraj dzień mniej więcej wyglądał podobnie. Tyle tylko, że, pracowaliśmy do kolacji, to znaczy do 16:30.


 18:10


 Nie wiem, dlaczego cały czas myślę o swojej śmierci. Nie Boję się jej. Rozważam co by się stało gdybym umarł. Myślę także, jaka to by była śmierć i w jakich okolicznościach by nastąpiła. Te myśli biorą się chyba z podświadomości. Same mi się nasuwają. Czasami wydaje mi się, że to jest bardzo dziwne.

 Zauważyłem, że ostatnio coraz mniej jest we mnie poezji, wrażliwości na piękno, subtelności. W jakiś dziwny sposób zaczynam to wszystko tracić upływem czasu. Zaczynam twardnieć. Życie jest trudne i jak tokarka obrabia ludzkie charaktery, Toczy je jak woda kamień powoli, lecz nieustannie, nieubłaganie.


sobota, 24 kwietnia 2021

21 sierpnia 1987

Piątek


Dziś rano byliśmy w miejscowości o krótkiej nazwie Wes.  Znajduje się tam bardzo duża stodoła. Przypomina raczej hangar samolotowy. Do naszego przyjazdu do Czechosłowacji stała pusta. Teraz jest już w połowie wypełniona słomą. Sami wrzuciliśmy ją do środka. Dmuchawą oczywiście, a nie ręcznie.  

Naszym dzisiejszym zadaniem, to znaczy moim i Tomka było rozciągnięcie tejże słomy tak, aby można było władować jej jeszcze trochę na samą górę. Do pracy przybyłem bez skarpet. Jeszcze przed samym wejściem na pryzmę zdjąłem buty. Słoma była tak luźno wrzucona, że idąc, zapadało się w niej po biodra. Przy każdym wbiciu kopacza wznosił mi się gęsty, siwy kurz, który tak drażnił nozdrza, nie wspominając już o płucach, że kichałem gorzej niż przy najcięższym przeziębieniu. Na głowie miałem ręcznik, który zapobiegał przedostawaniu się we włosy bardzo drobnych kłujących paprochów. 

Pot lał się strumieniami z czoła. Dach stodoły nagrzał się od słońca tak bardzo, że biło od niego ciepło większe niż od naszego pieca akumulacyjnego. W tej chwili znajdowaliśmy się pod samym stropem. Nie dało się tam dłużej wytrzymać niż 15 minut. Zresztą byliśmy tam chyba łącznie jakieś 45 minut z kilkoma długimi przerwami. W tych przerwach próbowałem czytać Lema, ale nic z tego nie wychodziło, bo palące słońce nie pozwalało wysiedzieć w jednym miejscu dłużej niż chwilę. 

W cieniu stodoły był taki przeciąg, że robiło się znowu chłodno. Zresztą nie było gdzie usiąść – beton. Po obiedzie kazano nam zasypać wyrwę w asfalcie. Za godzinę miał tędy przejechać autobus. Później przewieziono nas gdzie indziej. Teraz byliśmy trochę dalej, ale wykonywaliśmy tę samą czynność. Tyle że jakiś facet pomógł nam cyklopem, więc poszło szybciej.

Później był koniec, kolacja, kąpiel i leżenie. Tak wychodzi z tego, że przez cały dzień pracowałem może dwie, może trzy godziny. Nie wiem, czy oni nam będą za to płacić. Chyba tak. Przyjechaliśmy tutaj do słomy, jak nie ma słomy, nie ma roboty. To oni sami źle to rozliczyli. Powinni wziąć pod uwagę, że mogą zdarzyć się dni deszczowe. Deszczowe, a przecież dziś było ciepło. No tak, ale słoma po kilku dniach intensywnych opadów jeszcze nie wyschła.

 

piątek, 23 kwietnia 2021

20 sierpnia 1987



Była noc. W pokoju było bardzo ciemno. Leżałem na łóżku na wpół przytomny. Zdaje się, że jeszcze na dobre się nie obudziłem. Próbowałem przypomnieć sobie, co mi się przed chwilą śniło. Było to coś bardzo przyjemnego, ale poza nastrojem nic nie pozostało w mojej głowie. 

Nagle poczułem, gdzieś bardzo blisko, czyjąś obecność. Ogarnął mnie paniczny lęk. Poczułem coś złego i tak blisko, przeraźliwie blisko. Dopiero teraz poczułem uginające się pod dużym ciężarem posłanie. 

Z początku myślałem, że kto któryś z kolegów zrobił mi kawał, że próbuje mnie nastraszyć. Później z przerażeniem uświadomiłem sobie, że  to, co jest, jest za małe na ludzką postać. Chciałem krzyczeć, lecz nie mogłem. Z gardła w dostał się tylko zduszony chrzęst, byłem jak sparaliżowany. Nie mogłem zrobić najmniejszego ruchu. Nic nie widziałem poza ciemnością, lecz myśli biły się w głowie jak szalone. O dziwo myślałem dość trzeźwo. 

Teraz dopiero przypomniałem sobie dawno zasłyszaną historię, w którą Ani na trochę nie wierzyłem. Nie wierzyłem do tej pory, lecz teraz byłem pewny, że na tym łóżku jest zmora. Nie widziałem jej, ale z łatwością mogłem ją sobie wyobrazić. Jej obraz odświeżył się w mojej głowie z dawnych opowieści matki. Prawie widziałem jej długie rude poskręcane kudły, ślepia przekrwione ledwie spod nich widoczne. Wielki pysk z ostrymi jak igły zębami i te długie, wielkie łapska. Teraz jednak było za późno na cokolwiek. 

Poczułem jak maca ciężkimi łapami w miejscu, gdzie mam ułożoną klatkę piersiową, by po chwili skoczyć na nią tymi krzywymi, krótkimi nogami. 

“Boże, Boże!” - te myśli przychodziły mi z trudem, -  “Ratuj mnie Boże!” 

Była już na moich piersiach. Już czułem, jak jej łapska szykują się do zaciśnięcia na mojej szyi. 

“Muszę coś zrobić!”, - myślałem, - “muszę podnieść rękę, przeżegnać się…” 

Nie mogłem, nic nie mogłem. 

“Boże, czy to już koniec?! Ratuj!” 

Coraz trudniej było mi oddychać. Dusiłem się w coraz mocniejszym uścisku. Stopniowo traciłem świadomość. I kiedy myśl szybka jak jaskółka, przemknęła mi przez resztki świadomości. To było jak wyciągnięcie ręki do tonącego. 

“Wezwij anioła stróża!” 

I wtedy zacząłem w ogromnym wysiłku i krańcowym wyczerpaniu: 

-Aniele Boży stróżu mój ty zawsze przy mnie stój, we dnie, w nocy bądź mi zawsze ku pomocy”. 

Paluchy zacisnęły się nerwowo, coraz mocniej, tak mocno, że już tylko podświadomie mogłem się modlić: 

“Aniele Boży stróżu mój ty zawsze przy mnie stój, we dnie, wieczór w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy…” 

I wtedy, wtedy zaczęło się coś dziać. I dalej te słowa w myślach, aż do końca: 

“Strzeż mnie od wszelkiego złego…” 

Uścisk puszczał, powoli znikał... 

“I doprowadź mnie do żywota wiecznego. Amen”. 

To było jak podmuch wiatru. Jakbym obudził się ze snu. Otworzyłem oczy. Chyba rzeczywiście spałem. Co za koszmar! Byłem zlany zimnym potem, ale o dziwo, na ustach miałem jeszcze słowa: 

“Aniele Boży stróżu mój…” 

Dziwne. Mimo to ten strach, ten przeraźliwy lęk nie zniknął. Zanim znowu zasnąłem, do końca powtarzałem słowa, które wyzwoliły mnie z tego koszmaru, nie wiedząc, czy to rzeczywiście był sen*. 



Sen czy jawa? Budzisz się i nie jesteś pewien, czy to, co widziałeś przed chwilą, było snem, czy może wydarzyło się naprawdę? Czym są halucynacje hipagogiczne zwane również omamami sennymi?

Budzisz się z poczuciem dezorientacji i nie wiesz, czy to, co przed chwilą widziałeś to sen czy jawa? Możliwe, że doświadczasz halucynacji sennych. Skąd się biorą, jakie są ich przyczyny i co robić dalej?

Halucynacje senne zwane również omamami sennymi lub nocnymi to żywe doznania wzrokowe, słuchowe lub uczuciowe, które przypominają marzenia nocne. Pojawiają się w momencie przejścia ze stanu snu do stanu czuwania lub odwrotnie, a ich treść może być równie przyjemna co przerażająca. Doświadczająca je osoba ma problem z odróżnieniem ich od rzeczywistości.

Co to jest hipnagogia? Jest to termin ściśle związany ze snem, kryją się pod nim wszelkie wyraziste doznania zmysłowe, które pojawiają się w momencie przechodzenia ze stanu czuwania w sen. Z pewnością znane są Ci omamy senne w postaci widzenia osób, słyszenia dźwięków lub czucia podmuchu wiatru na twarzy, gdy idziesz spać. Są to właśnie halucynacje hipnagogiczne, czyli doznania pojawiające się w trakcie zapadania w sen, od samych marzeń sennych różni je intensywność i łatwość wzbudzenia. Dodajmy od razu, że wbrew przekonaniu doświadczającej ich osoby, są one nieprawdziwe.

Jeśli omamy mają miejsce w trakcie budzenia się, a nie zapadania w sen, nazywa się je halucynacjami hipnopompicznymi.

Co ważne, omamów nocnych nie należy traktować jako urojeń. Błędna i niepoparta konsultacją z lekarzem autodiagnoza może sprawić, że doświadczająca je osoba będzie podejrzewać się o problemy psychiczne.

Widzenie senne i halucynacje hipnagogiczne pojawiają się u każdego człowieka. Jedni mogą doświadczać ich częściej, drudzy rzadziej. Ich przyczyna nie została dokładnie poznana. U zdrowych osób mogą wynikać z przyjmowania niektórych leków, nadużywania alkoholu, i środków odurzających, rozregulowania rytmu snu i czuwania, deprywacji snu czy braku zachowania higieny snu. Jednocześnie nocne halucynacje mogą być oznaką choroby np. demencji starczej czy narkolepsji.

W większości przypadków omamy hipnagogiczne nie wpływają na jakość snu, jednak jeśli wywołują dyskomfort psychiczny, nawracają i są uporczywe, wizyta u lekarza staje się koniecznością.

Źródło:

Czwhttps://lumine.me/blog/leki-nerwica/halucynacje-senneartek 




czwartek, 22 kwietnia 2021

20 sierpnia 1987

Czwartek 


Po dwóch dniach deszczu wreszcie zaświeciło słońce. Przez te 2 dni to właściwie nic nie robiliśmy. Dziś w ogóle nie było dla nas pracy. Pani Zemanova głowiła się, jak mogła i myślała co by nam to jeszcze dać, żebyśmy nie siedzieli. Był taki rów, w którym położyli rurę kanalizacyjną, ale przysypaliśmy go do obiadu, a teraz nie było co robić. 


środa, 21 kwietnia 2021

17 sierpnia 1987

Poniedziałek


 20:10 


Niesamowicie przyjemnie jest tak leżeć w miękkim, wygodnym, przyjemnym łóżku. Hmmm… Nie macie pojęcia, jaka to przyjemność. Na pewno, kiedy teraz tak leżycie, zupełnie nie zwracacie na ten drobny szczegół uwagi. Takie rzeczy docenia się w bardzo specyficznych warunkach. Na przykład po całym dniu ciężkiej pracy. Prawda? A może jeszcze do tego dołożymy ostre palące słońce? 

Pod koniec dnia, bo myślałem, że to będzie koniec, w sumie wszyscy tak myśleliśmy, byłem przekonany, że dłużej nie wytrzymam. Miałem na głowie taki turban zrobiony z koszulki, żeby nie dostać udaru. Właśnie spod tego czegoś, po obydwu skroniach płynęły stróżki słonego, piekącego potu. To był zwariowany dzień. Traktorzysta jeździł jak szalony. Przywoził przyczepę za przyczepą i nie było najmniejszej możliwości, żeby odpocząć choć chwilę. Rozebrani do połowy, plecy mokre od potu, i na domiar wszystkiego spadająca z góry, przyklejająca się do ciała słoma, kłujące źdźbła, które drażniły i powodowały malutkie ranki. Już po kilkunastu minutach całe ciało piekło jakby było posypane solą. No ale w sumie to jeszcze nie był koniec atrakcji. Znacie takie owady, mówią na nie gzy ślepaki? No, jak znacie, to wiecie. Jak taki huj ugryzie, to powstaje bąbel szerokości centymetra. No, a tam krążyło ich całe stado. Mało nas żywcem nie pożarły. 

I wiecie jeszcze co? Po dzisiejszym dniu wiem gdzie mam każdy mięsień, czy to w ramionach, czy karku. Wiem nawet, że mam mięśnie brzucha hahaha… Czułem każdy i to bardzo dokładnie. No i teraz moje dłonie przypominają ręce prawdziwego robotnika, a nie ucznia szkoły średniej. Zrobiły się twarde szorstkie. 

Tylko w myślach się modliłem: aby do fajrantu, aby do 16:30. Jednak, jak się wkrótce przekonałem, na szybki koniec się nie zanosiło. To było jak pogoń za duchem. W momencie kiedy zdążyliśmy rozładować jedną przyczepę, w bramie pojawiała się następna wyładowana pod samą górę. 

Na kolację przyszedłem z oczami jak złotówki i językiem na wierzchu. Kłucie i pieczenie karku wzmogło się jeszcze, gry włożyłem koszulkę. Wkurwiony na maksa ściągnąłem w wilgotny ręcznik i wytarłem mi my trochę plecy. Na chwilę pomogło, ale mogłem już pójść na kolację. Dziś były parówki. 

Po kolacji byłem już mądrzejszy. Mimo upału włożyłem na siebie koszulę z długim rękawem i choć bardzo mnie korciło, nie ściągałem jej do samego końca. Już po chwili zrobiła się cała mokra, ale chroniła przed słońcem, słomą, i tymi pierdolonymi ślepakami. Zresztą po rozładowaniu kilku przyczep, chyba trzech, traktorzysta nie pojawił się przez pół godziny. W końcu się pojawił, rozładowaliśmy ją i to był już prawie koniec. 

Jeszcze podrzuciliśmy Michała do góry, bo dziś są jego imieniny, później pobiegłem szybko pod natrysk, byłem pierwszy, wykąpałem się z niesamowitą przyjemnością, no i leżę sobie. Będę czytał. 


wtorek, 20 kwietnia 2021

16 sierpnia 1987


        Niedziela

        14:55

 Po niebie ciągną ciężkie ciemne chmury. Pogoda nie zachęca do spacerów. Wszyscy jesteśmy senni i oklapnięci. Część chłopaków poszła do gospody. Ja chyba zacznę czytać książkę. Dzisiaj pracowaliśmy tylko do obiadu. Słoma jest mokra i nie zanosi się na to, że szybko wyschnie. 


***


Na tydzień stodoła niezbyt lubianego sąsiada stała się naszym domem. Po bokach powiązane w tobołki leżały nasze rzeczy. To wszystko, co udało nam się uratować z pożaru. Cztery krzesła i stół, które strażacy zdążyli jeszcze wynieść przez okno gdyby naszymi jednym meblami. 

Człowiek jest niezwykle odporną i elastyczną istotą. Potrafi przystosować się do niemal każdych warunków. Dywan, który nie spłonął, bo w chwili pożaru wisiał na trzepaku, rozłożyliśmy na klepisku, aby nie chodzić po gołej ziemi. Sąsieki były załadowane pod sam dach. 

Spaliśmy na klepisku na cienkiej warstwie siana.  Było luźno, spać nie było źle, tylko że jedna kołdra poszła z dymem. Musiały nam wystarczyć pozostałe cztery. Nas było sześcioro. Jeśli poukładaliśmy się ciasno jedno obok drugiego, to nawet wystarczało. Nie było źle do chwili, gdy nie  pojawił się wiatr. Noce były już chłodne. Każdy z nas spał przynajmniej częściowo ubrany, żeby się nie przeziębić.

Mama ciągle gdzieś jeździła: do naczelnika gminy, do PZU, do straży pożarnej, lub też na milicję po zaświadczenie. Trzeba było tyle pozałatwiać i pukać gdzie tylko się da. Liczył się każdy grosz, każda złotówka. Poza tym musieliśmy gdzieś mieszkać. Nie mogliśmy wegetować w ten sposób do zimy. 

Sylwka wtedy nie było. Byłem ze tylko Sławkiem. Młodszy brat pojechał do NRD na wyjazd wypoczynkowy. Razem ze Sławkiem zajęliśmy się rozbiórką spalonego budynku. Wbrew pozorom pozostało bardzo dużo do zrobienia. Tak naprawdę spalił się sam dach i trochę ścian. Sufit zawalił się od ciężaru wody wypompowanej przez straż i przygniótł sobą meble i część naszych rzeczy. 

Buty i ubrania po rozebraniu sufitu wydobyliśmy, ale meble poszły drzazgi. Pozostała tylko stara dębowa szafa stojąca w samym rogu pokoju. Mocna sztuka, jeszcze przedwojenna, nie ugięła się pod tak wielkim ciężarem. Sufit od spodu był pokryty dość grubym tynkiem. Mimo to także i szafa rozeszła się na złączach, ale to dało się naprawić. 

Jak mogło się wydawać, rozbiórka domu, a raczej tego co po nim pozostało, czyli samych ścian, nie była taką prostą rzeczą. Kiedyś wszystko było budowane bez użycia gwoździ, metodą zakładkową. Ruszenie tego wszystkiego przysporzyło nam naprawdę mnóstwa problemów. Najgorzej było wyjąć pierwszy bal. Był mocno zakotwiczony. Później sprawa była dużo prostsza, co jednak nie oznaczało, że praca szła lżej. Stary dom, jeszcze sprzed I wojny światowej. Kto by pomyślał, że taki mocny. Naprawdę solidna konstrukcja. 

Część ścian była jednak mocno spróchniała. Tak spróchniała, że uderzając w nią obuchem siekiery, trzeba było uważać, aby nie przyleciała na drugą stronę. Normalnie nie było tego jednak widać, bo dom od zewnątrz był obity deskami, które na początku oderwaliśmy, a od wewnątrz pokryty tynkiem. Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego zimą było nam tak trudno w nim wytrzymać. 

Cała rozbiórka, razem z rozebraniem tregli podłogowych zajęła nam prawie cztery dni. Część pracy wykonałem sam, bo Sławek musiał odpracować pożyczkę, którą zaciągnął u szefa na kupno roweru. Nawet przy rozbiórce trzeba uważać, bo tak samo jak przy pożarze można stracić życie. 

Wtedy byłem sam przy pracy. Miałem właśnie przewrócić framugę drzwiową razem z kawałkiem ściany. Jebitnie ciężkie to cholerstwo, warzyło chyba z 300 kg. Nie powiem, wszystko poszłoby dobrze, gdyby nie bałagan. Wokoło leżały porozrzucane belki deski kawałki ścian i różne inne rzeczy. Dwie półtorametrowe belki leżały akurat tak, że tworzyły dźwignię. Gdybym to wcześniej zauważył, pewnie by do niczego nie doszło. Ale kto myśli o takich rzeczach w takich chwilach. 

Wiedziałem, że ściana jest ciężka, więc odsunąłem się na bok, ale to nie wystarczyło. Framuga gruchnęła. Uderzyła w leżący pod nią bal, który, jakby kompletnie nic nie ważył, wyskoczył w powietrze. Niestety na ucieczkę było już za późno. Poczułem głuche uderzenie. W oczach mi pociemniało. Dobrze, że nie dostałem w głowę, bo byłoby już po mnie. Dostałem w obojczyk, ale na szczęście się nie złamał. Nic mi się też nie stało w kręgosłup. Po chwili jednak zebrało mi się na wymioty. Poczułem, że natychmiast muszę usiąść. 

Przez moment naprawdę myślałem, że coś sobie złamałem. Później jednak okazało się, że to było jednak tylko stłuczenie. Przez długi okres czasu pozostał mi porządny siniak. 

Nieszczęścia chodzą po ludziach. Nie ma takiego człowieka, który by zdołał przewidzieć kiedy one nastąpią. Trzeba być więc przygotowanym na wszystko, trzeba być uważnym, po wszystkim szybko się podnieść i iść dalej. Nigdy nie można się poddawać. Uczę się tego z każdym dniem. 


poniedziałek, 19 kwietnia 2021

15 sierpnia 1987

Sobota 


21:00


Przed chwilą musiałem wyjść na korytarz. Miałem wrażenie, że ktoś stoi za drzwiami. Poczułem zimny dreszcz na plecach. Wiem, że to tylko wrażenie. Jestem w zupełnie obcym miejscu, daleko od domu i dlatego tak się czuję. Chociaż z drugiej strony to nie wyjaśnia całkowicie problemu. 

Wtedy, przed samym pożarem także wydawało mi się, że ktoś stoi za oknem. Boże! Wszystko mi się przypomina. Znowu. Jeszcze raz. Cały ten obraz staje przed moimi oczyma. Czuję ten strach. Słyszę syk palących się desek i trzask iskier. 

Aż trudno sobie wyobrazić jak szybko można stracić cały dobytek. W jednej chwili można zostać bez dachu nad głową. Z domu pozostały tylko kawałki ścian i komin. Komin zawsze zostaje. Mniejszy, większy, ale zawsze zostaje. Jak nieugięty żołnierz stoi na warcie, kiedy już nic nie pozostaje. Tylko że już nie ma w domu. Są tylko zgliszcza. Komin jest symbolem domu. 

Jak dziś pamiętam, wtedy już po ugaszeniu, gdy wszyscy się rozeszli, Sławek z takim gorzkim żartem rzucił: “był dom i nie ma domu”. Całe szczęście, że nikt nie zginął. 

Boże, gdyby nie brat, wszyscy byśmy tam zginęli. Spalilibyśmy się żywcem. Przecież był środek nocy i mogliśmy już spać. Będąc w domu, pożar zauważyliśmy, gdy płonęła już cała ściana. To właśnie zeznaliśmy na milicji. 

Pytali, dlaczego nie zauważyliśmy tego wcześniej. Przeklęta telewizja! To przez grający głośno telewizor. Byliśmy w pokoju po przeciwnej stronie w domu. Nie mogliśmy widzieć ognia. Byliśmy tak zaobserwowani programem, że absolutnie nic nie zauważyliśmy. Jednak mieliśmy szczęście w nieszczęściu. To właśnie przez telewizor Sławek spostrzegł, że coś jest jednak nie w porządku. Obraz zaczął mocno śnieżyć i skakać. Sławek poszedł poprawić antenę na dachu, ale tam nie doszedł. Wtedy nastąpiło potężne zwarcie. 

Tamta noc była dla mnie koszmarem, koszmarem, który bardzo mocno wyrył się w mojej pamięci i na długo tam pozostanie. 


niedziela, 18 kwietnia 2021

15 sierpnia 1987

Sobota


20:20


Niebo przesłaniają ciężkie ciemne chmury. Na las opada wilgotna mgła, lecz zaczyna się już zrywać wiatr i robi się zimno. Ta noc nie zapowiada się przyjemnie. Na jutro prognozy także nie przewidują lepszej pogody. Szkoda. Gdyby świeciło słońce, słoma by wyschła, a gdyby słoma wyschła byłyby godziny nadliczbowe, a że jutro jest niedziela i podwójna stawka taka sytuacja się nam bardzo opłaca. 

Dzisiaj była ładna pogoda, ale nie pracowaliśmy przy słomie. Była mokra po przedwczorajszej nocy. Wczoraj także padało. Dziś pracowaliśmy przy sianie. Jest jeszcze gorzej niż przy słomie. Przy każdym wbiciu wideł powietrze wzbija się tyle kurzu, że musimy zakładać na twarze koszule, które mamy na sobie, aby choć trochę filtrowały wdychane przed nas powietrze. 

W pokoju panuje cisza. Zza okna słychać szum wiatru. Jacek Babik i Krzysiek poszli spać. W telewizji mimo soboty nie ma nic ciekawego, a jutro rano muszę wstać do pracy. Reszta chłopaków wybrała się do gospody na piwo. Nie chodzę. Mówię im że nie mam forsy,  chociaż to nieprawda. No nie do końca. Trochę mi zostało, ale szkoda mi wydawać. Alkoholu i tak nie piję, a stawiać im jakoś mi się nie widzi. Na dodatek wczoraj Tomek Baran zasugerował, że tylko im psuję zabawę tym swoim poważnym zachowaniem. Wolę więc zostać tutaj. Chyba zaraz też pójdę spać. Może przedtem nieco poczytam. 


sobota, 17 kwietnia 2021

14 sierpnia 1987

Piątek 


21:30


Dziś pracowaliśmy przy wycinaniu pokrzyw. Nogi mnie jeszcze bolą po wczorajszym marszu z Habartic*. Nie było autobusu. Dziś po robocie czułem się tak, jakbym wczoraj nieźle pochlał. Zresztą nie tylko ja odniosłem takie wrażenie. Na obiad przyjechaliśmy przed czasem i na kolację także. 

Jutro, jak pogoda dopisze, pracujemy przy słomie. Zrobimy trochę nadliczbówek. Trochę więcej kasy zawsze się przyda. Pojutrze niedziela, ale nie dla nas. Dla nas będzie to zwykły dzień pracy. Z tym że w niedzielę mamy podwójną stawkę plus godziny nadliczbowe. Za każdą godzinę nadliczbową dostajemy 25% więcej. Chociażby z tego względu warto się poświęcić. I tak nie mamy co tutaj za specjalnie robić, a trochę więcej szmalu się przyda. Chcę coś kupić bardziej konkretnego niż te pierdoły, które do tej pory brałem. Nie wiem, może namiot. 




Habartice  - niewielka wieś (470 mieszkańców w 2005 r.) na północy Czech w kraju libereckim, 11 km od miasta Frydlant. We wsi do 21 grudnia 2007 r. funkcjonowało drogowe przejście graniczne z Polską Habartice - Zawidów, które to na mocy układu z Schengen zostało zlikwidowane. Obie miejscowości rozdziela Koci potok. 

Wikipedia



piątek, 16 kwietnia 2021

14 sierpnia 1987

Piątek 



20:40


Wczoraj byliśmy w Libercu*, mieście położonym na południe od nas. Jest bardzo ładne i harmonijnie rozplanowane. Bardzo ładna architektura. Celem naszego wyjazdu było zrobienie zakupów. Większość czasu spędziłem w takim dużym sklepie. Był trochę podobny do naszych Warszawskich domów pod centrum. Na początku martwiłem się, że nie wydam wszystkich pieniędzy. To byłby problem. Nie mam pojęcia, co mógłbym z nimi w Polsce robić. Kiedy jednak zacząłem robić zakupy, okazało się, że wydawanie pieniędzy wcale nie jest takie trudne, jak mi się na początku zdawało. Topnieją jak lód wyjęty z zamrażalnika w upalny dzień. Wydałem 1000 koron. Została tylko setka. 

Kupiłem trochę różnych rzeczy, między innymi: buty, żebym miał w czym chodzić do szkoły, kapcie, także w tym samym celu, piłkę do gry w nogę, bo nasza stara się podarła, trochę lepszy zegarek, bo już dawno nie mam żadnego porządnego, no i sporo słodyczy. 

Te słodycze to nie tyle dla mnie ile dla mojej rodziny, która została w Polsce. Kupiłem sporo czekolad. U nas w kraju czekolady są bardzo drogie, a orzechów w czekoladzie to już prawie nie uświadczysz. Tutaj od tych smakołyków w sklepach półki się uginają. Tylko brać, o ile masz forsę. No i kupiłem też prawdziwą kawę. Kawa to u nas prawdziwy rarytas. Oczywiście dobra kawa. 

Mam jeszcze zamiar dokupić tej kawy. Chcę też dostać trochę rodzynek, bo o to w Polsce też jest trudno. Zastanawiam się też nad jakąś ilością pomarańczy i cytryn. Nie wiem, może coś jeszcze w tym rodzaju. 


Liberec – miasto w północnych Czechach nad Nysą Łużycką, stolica kraju libereckiego, ośrodek sportów zimowych położony u podnóży Ještěda.

Wikipedia


czwartek, 15 kwietnia 2021

12 sierpnia 1987

Środa 


Dziś pracowaliśmy pół godziny krócej. Oczywiście mogliśmy dłużej, ale każdemu spieszyło się do gospody. Po kolacji wy kąpaliśmy się i poszliśmy po Jarmilę. Później dołączyły do nas jej koleżanki Jana i Teresa. 

Kiedy byliśmy już na miejscu, postawiłem im po jednym piwie. Później to już jakoś poszło. Nie miałem zamiaru pić alkoholu, chciałem tylko spróbować, jak smakuje piwo. Pierwsze wrażenie było mylące. Za trzecim okazało się, że jednak to nie mój smak. Czy którymś kolejnym wtrącił m Kufel i trochę rozlałem na stół. Nikt nawet tego nie zauważył. 

Nie wiem co się ze mną dzieje. To przez ten alkohol. Bardzo boli mnie głowa i jestem niesamowicie senny. Nie dam rady opisać teraz wszystkiego. 

Część kolegów gdzieś się zapodziała. Chyba sprowokowali jakąś awanturę z Czechami. Jutro jedziemy na zakupy do Frydlantu*. 



Frýdlant – miasto na północy Czech w kraju libereckim, 11 km od granicy z Polską, położone w cyplu frýdlanckim. Frýdlant leży na pograniczu Gór Izerskich i Pogórza Izerskiego. 

Wikipedia.


środa, 14 kwietnia 2021

11 sierpnia 1987

Wtorek 


23:15


Wielki w ogień. Tak to nazwałem. Czy zapomniałem? Pierwszy szok chyba powoli ustępuje, ale zapomnieć... Nie. Nie zapomniałem. Pamiętam to jak dziś. Obraz jest bardzo wyraźny, tyle tylko, że teraz mogę spojrzeć na to spokojnie. Tak. To rzeczywiście był szok. Straszny szok. Najgorszy był pierwszy widok. Później nie było już chyba tak strasznie. To nic, że o mało nie dostałem płonącą krokwią w głowę, chcąc uratować swoje dokumenty i paszport przed płomieniami. To nic, że pokaleczyłem się o drut kolczasty, skacząc przez ogrodzenie. O tym wszystkim można zapomnieć. O płomieniach szalejących na strychu, nie. Co prawda coraz rzadziej śnią mi się koszmary z tamtej nocy. To była niedziela, taka spokojna, a jednak wszyscy mogliśmy zginąć w płomieniach. 

Koniec tego pisania. Pora spać. Dochodzi 23:30. Dobranoc. 


wtorek, 13 kwietnia 2021

11 sierpnia 1987

Wtorek 


22:00


W końcu jednak udało się nam wyjść. Ja i Babik nieśliśmy w ręku po czekoladzie, o które za chwilę miała toczyć się rozgrywka. Byłem już trochę zmęczony i chciało mi się spać. Jacek Babik był pewny swego zwycięstwa. Ja zaczynałem wątpić w swoje siły, Chociaż wiem, że nie powinienem. No ale cóż, zakład to zakład. Teraz nie mogłem się przecież wycofać. Kiedyś co prawda wytrzymywałem 4 minuty na łóżku a w wodzie powyżej dwóch minut, ale to było dawno temu. Zdawałem sobie sprawę, że pierwszorzędną rolę przy tego typu zawodach odgrywa kondycja zawodnika oraz stan psychiczny i fizyczny. Teraz gdy wszedłem do zadymionego papierosami pomieszczenia i na dodatek byłem zmęczony dość długim marszem pod górę, rozważałem już warianty mojej przegranej. Chyba moim głównym problemem jest brak wiary we własne siły. Jeszcze przed samą próbą spytałem mojego przeciwnika:

-Jeśli przegram, to nie będziesz miał do mnie żadnych pretensji i nie będziesz się ze mnie nabijał? 

-Tak. Oczywiście. To przecież normalne, - odparł Babik.

Wreszcie nastała taka chwila, chwila kluby sił, wytrwałości i mocnej woli. Kilka minut koncentracji na wyznaczonym zadaniu. Wyrównać oddech, pogłębić, rozluźnić się, uspokoić. Spojrzałem na wiadro pełne letniej wody przygotowanej do nurkowania. Po obydwu stronach stało trzech sędziów ze stoperem mających za zadanie odliczać uczciwie upływające sekundy mojego wyczynu. 

-3, 2, 1! Start! Bardzo głęboki wdech, aż do bólu płuc. Plusk. Nie miałem pojęcia jak szybko płynie czas. 

-Pół minuty! - ktoś krzyknął nad moją głową.

“Jak to możliwe?” -  pomyślałem, nie dowierzając, że to tak szybko, - “Przecież jeszcze nawet nie zacząłem odczuwać najmniejszego wyczerpania”. Wołowiną cię powoli zacząłem wypuszczać powietrze. 

-Wytrzyma! Skurkowany wytrzyma! - słyszałem nad swoją głową zdziwiony głos Jacka Babika. 

-5,4, 3, 2, 1, już! Skurczybyk, ale mocny! Dał radę, dał radę! - ktoś inny odliczał nad moją głową. To chyba był Andrzej. 

Ku swojemu własnemu zaskoczeniu stwierdziłem, że mam jeszcze bardzo duży zapas tlenu i sił. “Szkoda byłoby zmarnować taką szansę. Mógłbym udowodnić nie tylko im, ale też sobie, na ile mnie stać” - pomyślałem, kontynuując. Byłem przekonany, że jeszcze dobrych kilka minut Dam radę wytrzymać. Niestety wyciągnęli mnie siłą, bo bali się, że się utopiłem. Od razu do moich rąk trafił suchy czysty ręcznik, bym mógł się wytrzeć. Wyszedłem na dwór zaczerpnąć świeżego powietrza. Kiedy wróciłem, usłyszałem: 

-Do góry go! 

Nim zdążyłem się zorientować, o co chodzi, przygotowałem już w powietrzu jak samolot, odrzucany przez ręce wszystkich kolegów.

-Dobry, Dobry jesteś. Ja bym za cholerę tyle nie wytrzymał, -  gratulował Jacek Babik.

Czekoladę dostałem chwilę później. Po długich o wakacjach wróciliśmy na stołówkę. Były już tam dziewczyny. Chcąc im zaimponować, połamałem jedno z czekolad pojedyncze kawałeczki i poczęstował m całą grupę. Byłem przekonany, że to zdarzenie, na pozór nieistotne, bardzo podnosi moją  pozycję wśród znajomych. Nie wiedziałem, że tak wspaniale mogę się z nimi bawić. 

Po powrocie do pokoju postanowiłem sprawdzić, ile, tak naprawdę, mogę wytrzymać bez powietrza. Wynik zaskoczył mnie jeszcze bardziej. Dwie minuty i 5 sekund. Różnica polegała na tym, że próbę wykonałem w pozycji półsiedzącej i na wygodnym, miękkim tapczanie. No i jeszcze jedno: zrobiłem to sam, w spokoju i ciszy. To też pewnie w jakiś sposób wpłynęło na ostateczny wynik. Dodatkowo opracowałem metodę, która, jak mi się zdaje, bardzo to ułatwia. Teraz tylko trochę boli mnie klatka piersiowa, ale to może od tych 30 pompek, które przed chwilą zrobiłem. 

To jeszcze nie koniec niespodzianek. W zajeździe, w którym piliśmy piwo, przy okazji wygadałem się, że jutro są moje urodziny. Obiecałem, że wszystkim, bez wyjątku, postawię po jednym piwie, pomimo tego, że tam nie piję. Poza tym 17 sierpnia są moje imieniny. Zdaje się, że na długo zapamiętam pobyt w tej Czechosłowacji.