wtorek, 24 listopada 2020

14 grudnia 1986


Dojechałem do Warszawy. Wysiadłem z autobusu pospiesznego, odszedłem kilkanaście metrów i przypomniałem sobie, że zostawiłem w nim moją reklamówkę. Biegiem wróciłem do pojazdu. Stał jeszcze. Pasażerowie wciąż wysiadali. Wskoczyłem do środka, wziąłem z oparcia fotela torbę i wyszedłem. Skierowałem się w stronę dworca kolejowego o ładnej nazwie Warszawa Stadion.

Zastanawiacie się pewnie, po co pojechałem do stolicy. Dostałem trochę kasy i chciałem coś dla siebie kupić. Na zimę, rozumiecie. 

Wszedłem na poczekalnię, aby się trochę ogrzać, bo na dworze było cholernie zimno. Mój pociąg miał odjechać w ciągu dziesięciu minut. Postanowiłem, że nie będę kupował biletu, bo to przecież tylko jedna stacja. Jak się później okazało, to był mój błąd.

Kiedy zbliżał się czas odjazdu, pobiegłem na peron i stanąłem w zacisznym miejscu. Wiatr był niemiłosierny. Wyjąłem karuzelę, którą przed chwilą kupiłem, aby trochę poczytać. 

Wreszcie zobaczyłem mój pojazd. Przez chwilę zastanawiałem się, którymi drzwiami wejść. Pomyślałem, że najbezpieczniejsze miejsce jest na środku pociągu. Gdyby z którejś strony pojawił się konduktor, zawsze byłbym mu w stanie zwiać. 

Pociąg się zatrzymał. Nerwowo rozglądałem się w poszukiwaniu mundurowego. Wiedziałem, że w którymś momencie będzie musiał się wychylić przez drzwi. Taki zwyczaj, dawał znak na odjazd. “Gdzie on jest?! Gdzie jest ten drań skurczybyk?!” - myślałem gorączkowo. W końcu zdałem sobie sprawę, że jeśli nie wsiądę, to, po prostu, zostanę na stacji. 

Wskoczyłem, dokładnie, na sam tył pociągu. W tym momencie zdałem sobie sprawę, że popełniłem kolejny błąd. Konduktor znajdował się dokładnie w tym miejscu, a konkretnie w przedziale służbowym i cały czas uważnie obserwował moje nerwowe zachowanie. Prawdę powiedziawszy, wpadłem na mu prosto w łapy.

Zdążyłem się tylko rozejrzeć, a był już obok mnie.

-Bilecik proszę, - usłyszałem grzeczny głos.

“Cholera jasna, niedobrze!” - pomyślałem, rozglądając się za odpowiednią trasą ucieczki.

Tymczasem, postanowiłem udawać, że straciłem słuch i próbować wmieszać się w tłum. Niestety, powtórzył wezwanie.

Skapitulowałem.

“No trudno, wpadłem. Zdarza się”, - próbowałem jakoś się uspokoić.

-Nie mam biletu, - odpowiedziałem, starając się zachować spokój.

-W takim razie, poproszę dowód, - powiedział chłodnym głosem i zaraz później dodał, - Niech pan tu chwilę zaczeka.

Okazało się że jakiś chłopak jechał do wojska i miał tylko książeczkę wojskową. W mojej głowie pojawił się promyk nadziei. Musiałem tylko wykazać się zimną krwią i zdrowym rozsądkiem. 

“Muszę zrobić tak samo.  Nóż, widelec się uda.” - przebiegła mi przez głowę myśl.

Zacząłem kombinować, szukając po kieszeniach.

“Gdzie ona jest? Zaraz, zaraz, to chyba to. O jest!” 

Wyciągnąłem niewielki przedmiot, myśląc, że to książeczka wojskowa. Pomyliłem się. To był jednak dowód osobisty. 

Trudno, dałem mu go. Wiedziałem, że już całkowicie leżę na łopatkach. 

-Płaci pan na miejscu, czy pocztą?

Pomyślałem, że nie mogę mu dać tych pieniędzy, które dostałem, bo do internatu wrócę z pustymi rękami.

-Nie mam pieniędzy, - powiedziałem.

W takim razie proszę na boczek. Niech pan wejdzie do przedziału służbowego. Weszliśmy, spisał adres zameldowania i dał mi spokój. Wyszedłem na Śródmieściu z druczkiem w ręku.

Zdarzenie miało miejsce we wtorek, a dziś jest niedziela. Na zapłacenie jest siedem dni. Na moje szczęście, w dowodzie miałem jeszcze stary adres. Nieaktualny zresztą. Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że bardzo trudno będzie im teraz do mnie trafić. Nie mam zamiaru dobrowolnie nic płacić. 

O całym zajściu nikomu jeszcze nic nie powiedziałem. Jeżeli wszystko dobrze pójdzie, to zostanie to jeszcze jedną moją tajemnicą.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz