Niedziela
Znów złapał duży mróz. Pada śnieg i mocno wieje. Wszystko, co jeszcze wczoraj było wodą, dziś jest już twardym lodem. Ślisko jak cholera.
Buty mi jeszcze nie wyschły po tych wczorajszych roztopach. Żeby tylko buty. Wczoraj, podczas tej chlapy, gdy taszczyłem worki z ziemniakami, zmoczyłem i pobrudziłem sobie całą kurtkę. Będę musiał ją jakoś oczyścić, bo jutro jadę do Łochowa.
Muszę podjąć moje oszczędności z książeczki. Niewiele tego, 600 zł, ale i to dobre kiedy z kasą krucho. A krucho jest i to bardzo.
Mama we wtorek jedzie do bidula odebrać pieniądze z rachunków. Dorota wciąż tu jest. Nie mam pojęcia, kiedy się wyniesie. Po tym, jak się rozgościła, widać, że, raczej, prędko do tego nie dojdzie.
Denerwuje mnie już ta kuzynka. Niech sobie jak najszybciej jedzie.
Szkic opowiadania.
Był piękny, spokojny wieczór. Właśnie wyszedłem na spacer. Księżyc na niebie świecił jasno tarczą. Jego promienie, choć słabe, dość wyraźnie odbijały się od śniegu, tworząc bladą poświatę. Nagie drzewa rzucały długie, wyraźne cienie. Spojrzałem pod nogi, mając nadzieję, że zobaczymy swój własny. W tej właśnie chwili zamarłem ze strachu. W pierwszej chwili chciałem wyjaśnić to jakoś racjonalnie. Rozejrzałem się jeszcze raz i stwierdziłem, że nie ma dobrego wytłumaczenia. Źródło światła było tylko jedno, więc i cień powinien być jeden. Teraz już wiedziałem. Upiór zagnieździł się w mojej duszy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz