środa, 1 lipca 2020

27 lutego 1986

Kolejna noc, kolejny sen. Jakby ciąg dalszy.

Po kolacji wracamy do naszego pokoju. Idę ostatni. Po tym co widziałem, jestem w szoku, letargu. Kiedy przechodzimy obok natrysków, coś każe mi spojrzeć do środka. Sekunda i znowu ten zimny, nieprzyjemny widok.
Poszli, a ja stoję i nie mogę od tego czegoś oderwać wzroku. Zdziwienie, a po chwili strach tak ogromny, że trudno to sobie wyobrazić. Pragnę krzyknąć, krzyknąć za wszelką cenę. To mój jedyny ratunek.
Oddalają się, nie spostrzegli, że zostałem. Nie mogę się ruszyć. Jakaś siła mnie tam wciąga. Słyszę:
-Chodź do mnie, chodź do mnie…
Próbuję, ale nie mogę się temu oprzeć.
-Nie, nie, nie…
Korytarz jest już całkowicie pusty. Nie chcę, a idę tam.
W ostatniej chwili, z wielkim trudem, wysiłkiem i bólem wyrzucam z siebie ochrypły krzyk:
-Chłop... chłop... chłopcyyyy!!! Ratujcie!!! Tam jest!!! Wciąga mnie!!!
Obudził mnie mój własny krzyk. Lekko otwieram powieki. Coś świeci mi w oczy.
-Co się dzieje?! Gdzie ja jestem?
Pierwsze co widzę to duża srebrna tarcza księżyca i gwiazdy.
-Kurcze, ale sen…
Leżę i patrzę prosto w księżyc. W gardle czuję piekącą gorycz. Wstaję i podchodzę do lusterka. Jestem cały w kropelkach zimnego potu. Nachylam się i piję prosto z kranu.
Podchodzę do okna. Jest pełnia. Patrzę na śpiącego brata. Też jest zlany potem. W pokoju nie jest gorąco. Wierci się i jakoś tak dziwnie charczy. Spoglądam na zegarek. Piąta.
-Muszę się normalnie przespać...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz