czwartek, 8 czerwca 2023

1 lutego 1990

Czwartek


Wieliszew 10:30


Uff... Nareszcie koniec. Krótko, ale porządnie. Już po robocie. Nie było tak strasznie, jak gadali. Byłem jednym z pierwszych, co szybciej skończyli. Skończyłbym jeszcze szybciej, ale stwierdziłem, że się nie opłaca, bo mogą się czepnąć czegoś. Na wszelki wypadek lepiej nie być pierwszym. 

Jak się pracuje? No, nieźle. 

Substrat był już nawieziony. Leżały tam całe góry parującego torfu z korą. Dokładnie cały łącznik, tak, że przejść się nie dało. 

O godzinie 7:00 chmara ludzi rzuciła się do pracy, jakby to było coś niesamowitego. Każdy chciał wybrać najlepszą nawę, tam gdzie registry są proste, żeby wózki dobrze jeździły po nich. Ten, kto zdążył, wygrywał. Kurczę, jak za czasów komuny, kobiety i mężczyźni, starzy i młodzi, wszyscy chwycili za łopaty jak jeden mąż. 

Postawiłem wózek na tych rurach, na wózku trzy skrzynki, które napełniłem torfem, potem jeszcze trzy. Ktoś doradził mi, żeby postawić jeszcze jedną na górze. Potem pchnąłem wózek do końca na nawy, tam kolejno opróżniłem skrzynki. Torf sypało się na baloty słomy, które były w połowie zanurzone w ziemi. Sypało się tylko tyle, żeby później można było tam posadzić rozsadę ogórka. 

Tak jak pisałem, na jedną osobę przypadała połówka nawy. Kto skończył wcześniej, mógł iść do domu. Ja uwinąłem się z tym do przerwy śniadaniowej. Byłem przemoczony do suchej nitki od potu i tego mokrego torfu, ale chuj z tym, najważniejsze, że robota skończona. Rury były tak krzywe, że wózek co chwilę z nich spadał, a torf się wysypywał. Kląłem się przy tym co niemiara.


Z Wieśkiem żyję całkiem dobrze.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz