sobota, 4 listopada 2023

21 czerwca 1990

Czwartek


Wieliszew 15:00


Nadciąga wielka fioletowa chmura, która zajmuje połowę nieba. Jeszcze jest gorąco, upalnie i duszno, ale już zaczyna powiewać chłodny wietrzyk. To pierwszy zwiastun zbliżającego się widowiska.

Olbrzymia chmura zasłoniła słońce, zrobiło się mroczno. Na razie nie grzmi, ale zrywa się silny wiatr, a wraz z nim nawałnica deszczu. Pierwsze krople są olbrzymie, walą z impetem w szyby. Rozgrzane upałem dachy pobliskich domów zaczynają parować, unosi się nad nimi szaroniebieska aureola mgły. 

Deszcz nasila się, leje po parkingu i trawnikach. Słychać pierwsze grzmoty. Najpierw delikatne, odległe i głuche, jakby spod ziemi. 

Deszcz ustaje. Niebo co chwilę rozdziera przerażająco jasna błyskawica, a zaraz potem słychać suchy trzask jakby trzeszczącego drewna. Po chwili echo powtarza ten odgłos głucho. 

Znowu leje, może mniej intensywnie. Chmury zasnuły już całą powierzchnię nieba, są brudnoszare. I oto nie wiadomo skąd nad pola napłynęła mgła, bieli swą mleczną zasłoną krajobraz. Grzmotów trochę mniej. 

Biało-żółta niekształtna krecha rozdziela ciemne niebo, a po chwili niesamowicie ogłuszający trzask.


Opisuję to po fakcie. W momencie, kiedy to się działo, w żaden sposób nie mogłem wziąć pióra do ręki. Wtedy nie mogłem oderwać od tego oczu. To było niesamowite, nie wiadomo kiedy, lunął taki deszcz, że świata nie było widać. Istne oberwanie chmury. Nie było widać nawet najbliższych domów. Drzewa pod ciężarem deszczu i wiatru uginały się do samej ziemi. Wszystko dookoła nagle zniknęło w falach ulewy. Nawet teraz po fakcie trudno mi to opisać. Wtedy dech mi zaparło.

Pioruny waliły raz po raz. Błyskawice rozdzierały niebo. Boże, to przecież musiało uderzać w szklarnie. Nie wiem, bo nie widziałem przez ten deszcz, ale tak wnioskuję. Z nieba lały się istne fontanny deszczu. To był cały ocean wody. Wyglądało to tak, jakby w jednej chwili całe morze chciało spaść z nieba.

Stałem przy zamkniętym oknie i patrzyłem. I nic nie widziałem. Deszcz płynął rzeką po szybach. Każda próba choćby uchylenia okna kończyła się wyrwaniem go z ręki i napływem olbrzymiej ilości wody do pokoju.

W hotelu ludzie powychodzili na korytarz, trzymali się za ręce, bali się, a na dworze szalał żywioł. Ziemia trzęsła się w posadach, opływała kaskadami wody. W przeciągu dziesięciu minut z parkingu, placu zabaw i drogi dojazdowej zrobiło się jezioro. Z maleńkimi tylko wysypkami.

Słyszałem, jak ktoś mówi: 

-Człowieku, takiej burzy nie było chyba od siedemdziesiątego roku.

Pewnie sobie myślisz, że to już koniec tej zabawy. O nie. Burza odeszła, ale doszła do pewnego momentu i stanęła. Wyszło nawet słońce na chwilę, ale powoli sporym łukiem zawróciła. Wróciła dokładnie w to samo miejsce. Teraz znowu szykuje się do kolejnego ataku.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz