Piątek
12:15
Tak, tak, w dacie nie ma żadnej pomyłki. Mamy już nowy 1988 rok. Do tej pory nie było czasu, aby pisać o tym, co się dzieje. A działo się, działo. Nie jestem w stanie tego wszystkiego opisać, choćbym nawet chciał. Chociaż tak naprawdę mi się nie chce. Może więc tylko wybrane wydarzenia.
Drugiego dnia świąt późnym wieczorem ktoś zadzwonił do drzwi. Poszedłem otworzyć. Okazało się, że to Grzesiek Koza. Po tym co się ostatnio stało, nie bardzo życzyłem sobie jego obecności w naszym domu. Może przypomnę. Okradł nas. Jesteśmy biedni i nie mamy wartościowych rzeczy, ale i tak było szkoda. Jednak najbardziej przykre było to, że cały czas uważałem go za przyjaciela. Razem wychowywaliśmy się w domu dziecka.
No cóż, trudno kogoś wyprosić w zimową mroźną noc. Szczególnie że tak naprawdę nie miał gdzie wrócić. Jego matka zmarła, kiedy był mały, a ojciec, skończony pijaczek, mieszka kątem u jakiejś kobiety w Ostrówku. Te parę groszy, które dostaje za rąbanie drewna i inne drobne prace w gospodarstwie wydaje przeważnie na alkohol. Z tego co wiem, Grzesiek odwiedza go tylko po to, by zabrać mu to, co jeszcze, jakimś cudem, mu zostało.
Mimo całej mojej sympatii do Grzesia nie mogłem pozwolić mu zostać na dłużej. Już mu nie wierzyłem. Poza tym byłem jeszcze wkurzony tym, co wywinął. Dostał jeść, wypił herbatę, później go opierdoliłem i po kinie nocnym sobie poszedł. Aha, jeszcze przed wyjściem przeszukałem mu kieszenie i torbę. Sympatia sympatią, ale stracił moje zaufanie. Nic na to nie poradzę.
Muszę się przyznać, że teraz męczy mnie sumienie. Przecież to mój kolega. Traktowałem go jak brata. No cóż. Może dlatego stało się to, co się stało. Chyba nie ma sensu tego więcej roztrząsać.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz