czwartek, 10 lipca 2025

14 lipca 1990

Sobota

Łochów, godz. 10:30

Sobota.
Pogoda słoneczna.
Wiatr gna po niebie białe, skłębione obłoki.

Siedzę na trawie przed domem.
W środku tylko mama — śpi.
Reszta gdzieś się ulotniła.

Jest przyjemnie.
Czuję zapach siana.
Za ogrodzeniem słychać sąsiadów,
gdzieś daleko, za plecami, przejeżdżają samochody.
Słowem — taka spokojna, letnia atmosfera.

Przychodzi mi na myśl dzieciństwo.
Kamiona. Tamten dom. Ojciec.

Zawsze, gdy wczesną wiosną robiło się cieplej,
korzystaliśmy z pierwszych promieni słońca.
Siadało się wtedy na sianie przed stodołą.
Od wiatru stawiało się zasłony z kocy, rozpięte na kołkach.
Tak. To były radosne czasy.

Do pisania potrzebny jest nastrój.
Bez niego — nic nie wychodzi.

środa, 9 lipca 2025

12 lipca 1990

Czwartek

Wieliszew, godz. 19:50

Muszę przyjąć nowy sposób zapisywania rzeczywistości.
Tamten — już nie działa. Jest przestarzały. Nieaktualny.
Bo ja się zmieniłem.
Coś we mnie się zmieniło.

Nie potrafię już pisać tak, jak dawniej.
Ale wierzę, że to nie musi być koniec tego zeszytu.
Lubię to.
Robię to dobrze.
Po prostu... muszę znaleźć nową formę.

Mój sposób myślenia zmienił się diametralnie.
Zdałem sobie sprawę, że jestem kimś zupełnie innym, niż mi się wydawało.
Jakbym wyszedł z tamtej osoby
i spojrzał na siebie z zewnątrz.
Zobaczył śmiesznostki, wady, niepotrzebne emocje.
Ta postać — sprzed kilku miesięcy — wydaje mi się obca.
Nawet dziwna.

Nie czuję już z nią więzi.

To było jak olśnienie.

Ale wiem też, że to nie koniec zmian.
Wciąż we mnie coś się przesuwa, coś dojrzewa.
Tak jak w naszej polskiej gospodarce — zmiany są szybkie, gwałtowne.
Z każdym dniem czuję, że coś starego we mnie gaśnie,
a zapala się coś nowego.

Te przemiany nadal trwają.
I nie potrafię powiedzieć, kim będę jutro.



wtorek, 8 lipca 2025

10 lipca 1990

Wtorek 

Wieliszew, godz. 10:20

Dziś wypłata.
To ten dzień.
Ale czy coś się zmieniło?
Nie.

Walka z własnymi słabościami — dzień po dniu.
Myśli o samobójstwie.
Nie, no…
Muszę zrobić przerwę w pisaniu.

Tydzień?
Dłużej?
Na zawsze?

Nie wiem.
Nie rozumiem.
Nie potrafię jeszcze pisać.
Nie teraz.

Dni wykańczającej pracy zabierają siły.
Zmęczenie.

Że co?
Że to już koniec?

Dlaczego miałby być to koniec?
Jeśli to nie jest koniec moich myśli,
to nie może być mowy o końcu pisania.
Bo pisanie to moje myśli.

Że co?
Że brygadziści mnie denerwują?
Że roboty tyle, że można kopyta wyciągnąć?

Tak, to wszystko prawda.
Ale przecież jeszcze piszę.
Jeszcze czuję.

poniedziałek, 7 lipca 2025

8 lipca 1990

Niedziela

Stary Łochów, godz. 18:50

Moje siostry są dziś jakieś niespokojne.
Monika i Justyna sprawiają problemy. Nie potrafię się z nimi dogadać.
W domu — jak zawsze — Sławek, Sylwek, Monika, Justyna. No i mama.

Dom to ten stary, rozpadający się budynek.
Otoczony krzewami — jaśminem, bzem, bujną trawą.
To wypielęgnowany ogródek pełen warzyw.
To także ta nieuchwytna, specyficzna atmosfera.

Ostatnie wydarzenia... coś się zebrało, coś zaległo.
Nie potrafię dziś nic napisać.

Chyba zacznę pisać wiersze.

niedziela, 6 lipca 2025

8 lipca 1990

Czwartek

Stary Łochów, godz. 01:50

Cicha, spokojna noc. Wszyscy już śpią. Kino nocne się skończyło. Film był z tych, które lubię — zostawiających w duszy ślad, budzących jakiś nastrój, który zmusza do myślenia.

I rzeczywiście… coś we mnie się obudziło.

Wydaje mi się, że zaczynam rozumieć, kim jestem. Albo raczej — co powinno stanowić sens tego wszystkiego. Świata. Ludzi. Mnie samego.
Trzeba nauczyć się to rozróżniać. Trzeba to zrozumieć.

Próbuję pojąć, co tak naprawdę jest ważne w życiu człowieka. Co powinno być jego życiowym kredo. Jakie prawa tym wszystkim rządzą.
To nie jest łatwe.
A mimo to… ostatnio dotarło do mnie kilka rzeczy.

Najważniejsze w życiu człowieka jest chyba to, co on sam w sobie nosi.
To, co sobą reprezentuje. To, co potrafi dać innym.

Próbuję zarejestrować to, co czuję. Ale to nie jest proste.
Ciągle coś mi przeszkadza. Muszę się skupić.

Trzeba to wszystko naprawdę przemyśleć do końca.
Choć nie wszystko jeszcze w pełni sobie uświadamiam.

Kim jestem?
Ja sam — co jest we mnie takiego, że sam siebie nie potrafię zrozumieć?
Dlaczego tak widzę świat, a nie inaczej?

Pragnę patosu. Pragnę wzniosłości.
Potrzebuję idei. Myśli przewodniej. Sensu życia.
Powołania. Misji.

Dlaczego to wszystko mnie aż tak dotyka? Dlaczego mnie to dręczy?
Dlaczego innych nie?

Nie potrafię tego z siebie wydobyć.
To nie jest łatwe.

Noc.
Jakoś tak jest…

Dziwne uczucie. Wrażenie, że jestem kimś wyjątkowym.
Kimś, kto może wiele…
A jednocześnie — kimś, kto nie może pokazać, kim naprawdę jest.

Skąd to uczucie? Skąd ten bezsens wszystkiego, co mnie otacza?

Chciałbym napisać. Chciałbym coś uchwycić. Ale...

Minął kolejny tydzień.
Kolejny tydzień z kalendarza mojego życia.
Siedem dni. Pięć dni pracy. Ciężkiej pracy.

Wszyscy mnie ostatnio denerwują.
Zamknąłem się w sobie.
Przyjąłem pozycję obronną.
Stałem się cholernym żółwiem.

Cholera. Te muchy.
Już nie mogę. Przeszkadzają mi.

Miałem tyle do napisania.
Wszystko uciekło.
Znowu znika.

Znowu dom. Znowu hotel.
Znowu dom.
Tydzień za tygodniem. Miesiąc za miesiącem.

Po co to wszystko?

Ludzie.
Obsesja.
Tupanie po domu. Ktoś się obudził. Chodzi.
Denerwuje mnie.

Mam tego dość.
Dość… czego?

Muchy.
Noc.
Hałas.

Zaraz tu przyjdą po mnie.
Czy nie można tak po prostu zniknąć?
Rozpłynąć się?

Cały ten świat…
To cholerne, bezsensowne życie.

Wszystko mnie denerwuje.
Dlaczego?
Nawet to, co piszę, stało się jałowe.

Zeszyt. Muchy. Głowa. Myśli. Pióro. Ręka.
Robak. Koty. Budzik. Komórka.
Noc. Cisza. Sen. Koty. Ręka. Nerwy. Przeszłość.
Spokój. Po co to. Nie. Znowu.

Wstają.
Po co?
Forma. Obrona. Zapis.
Muchy.

Ktoś łazi. Nerwy.
Koty.
Muchy.
Ręce. Oczy. Czerwień.
Ktoś stuka. Cisza.
Cisza. Koty. Koty.
Cisza.
Cisza.
Ktoś stuka.

Muchy.
Muchy łażą.
Muchy łażą po ręku.
Muchy łażą po nogach.
Nogi bez skarpetek.

Film. Dobry. Muzyka. Gra.
Cisza.
Muchy brzęczą.
Łażą po głowie.

Nerwy.
Spokój. Spokój.
Ja. Ja. Co.
Szukam. Szukam tematu.

Kartki w zeszycie.
Czysta forma zapisu.
Nie. To nie to.

Noc.
Wspomnienia z dzieciństwa.

Kamiona.
Spokojna wieś.
Obrazy.
Słońce.
Stara stodoła.
Zboże i krzaki.
Mnóstwo krzaków.
Przeszłość.
To dobre.
Zbyt daleko.

A hotel…
Nie lubię.

Pisz.
Po co.
Dlaczego to wszystko.
Po co to ma służyć.
Komu.
Tobie?

Pisz.

Pies szczeka.
Ktoś łazi.
Samochód.
Nerwy.
Noc.

To… cisza.
Dlaczego tu nie jest cicho?
Cholera.

***

Następuje powolna degeneracja tego, co piszę.
Nie chcę się do tego przyznać, ale...
To już chyba koniec.

Powolny koniec mojej twórczości.
Nie potrafię pisać tak jak dawniej.
Czuję, że… umieram jako pisarz.
Umieram jako człowiek myślący, wrażliwy, refleksyjny.

Staję się maszyną.

Praca – dom – obowiązki.
Tyle z tego zostało.

sobota, 5 lipca 2025

5 lipca 1990

Czwartek 

Wieliszew, godz. 22:10

Piękny jest dwór, gdy zapada ciepły, letni wieczór. Mgły snują się nad polami, psy szczekają gdzieś w oddali, a z pobliskich mokradeł dobiega rechot żab.

Biegałem dziś z Agnieszką do stacji — przez las. Poza tym byłem w Legionowie. Wreszcie kupiłem narożniki do terrarium dla chomików.

Jestem zmęczony. Wybaczcie, nie będę się dzisiaj rozpisywał.
Ten dzień i tak dał mi w kość. Najpierw zbiór pomidorów i nieznośny upał w szklarniach. Potem wyjazd do Legionowa, a wieczorem jeszcze jogging.

Zastanawiam się, skąd we mnie tyle energii.

Lubię, gdy ludzie opowiadają mi swoje sny. Nie wiem, co takiego w nich jest, ale lubię ich słuchać. Mam wrażenie, że zaczynam rozumieć więcej — właśnie poprzez sny.

Sny są... niezwykłe. Niosą coś niewiarygodnego, tajemniczego, niepojętego.
Przyciągają swoją bezpośredniością, nieoczywistością, skojarzeniami i tym, że w nich nic nie dziwi.

Sny odkrywają przed człowiekiem świat, którego na jawie nie potrafi poznać.

piątek, 4 lipca 2025

4 lipca 1990

Środa

Wieliszew, godz. 22:40

Denerwują mnie odgłosy z sąsiedniego pokoju. Nastawili telewizor chyba na cały regulator.

Zmieniam się. Nie jestem już tym niewinnym, romantycznym chłopcem, jakim byłem jeszcze rok temu. Teraz, kiedy czytam swoje zapiski z tamtych dni, chce mi się śmiać.
A przecież to byłem ja. Nikt inny.

Hotel stał mi się bliższy. Wniknąłem w niego. Poznałem ludzi, tutejsze życie.
Tu jest spokojnie — z dala od zgiełku wielkiego świata. Ale nie nudno. Nie dla kogoś, kto potrafi zorganizować sobie czas.

Nie wiem, czy można to nazwać zajęciem: poznawanie ludzi, ich charakterów, życia, problemów.
Ale właśnie to mnie wciąga.

Każdy człowiek mówi dwoma językami: słów i gestów.
I właśnie ten drugi język — język ciała, spojrzeń, ruchów — jest ważniejszy. Bo to on mówi prawdę. O stanie ducha. O tym, co w kimś siedzi.

Wydaje mi się, że jestem na ten język bardziej uwrażliwiony niż inni.
Lepiej go czuję. Więcej rozumiem. A może tylko mi się tak wydaje? Może tylko dla mnie to ma znaczenie?

Mógłbym pisać długo o ludziach, którzy tu mieszkają.
To temat-rzeka.

Czasem myślę, by stworzyć coś osobnego: monografię, zbiór portretów. Opisać ich życie, charakter, osobowość.
Hotel KPGO w Wieliszewie — jako mikroświat.

Ale to wymagałoby ogromu pracy. Mnóstwa informacji. I — jak zwykle — czasu.
Znów ten czas.

Noszę w sobie wiele pomysłów. Bawię się nimi, układam z nich opowiadania, historie, obrazy.
Niektóre z nich być może nigdy nie zostaną zapisane.

czwartek, 3 lipca 2025

4 lipca 1990

Środa

Wieliszew, godz. 22:10

Za oknem wilgotny, deszczowy wieczór. Blask latarni odbija się w kałużach, w mokrym asfalcie. Wszystko wygląda jak z jakiegoś sennego filmu.

Wszyscy dzisiaj jacyś ospali, chodzą jak lunatycy. Mnie też zmogło — po obiedzie musiałem się zdrzemnąć. Teraz w telewizji leci dogrywka meczu RFN–Anglia. Mało ciekawe.

W ogóle nie przepadam za meczami. Oglądam tylko dlatego, że wszyscy o tym mówią — mistrzostwa świata, więc „trzeba być na bieżąco”. Ale szczerze? To strata czasu. Nie wyłączyłem jeszcze telewizora… Ale właśnie to robię.

Muszę iść spać — jutro znów trzeba wstać o czwartej.

Tak naprawdę nie powinienem w ogóle oglądać tych meczów. Żadna z tego korzyść. Trzeba się uczyć.
Teraz jestem prawie pewien, że te egzaminy obleję. Ale wycofać się już nie mogę. Jakby to wyglądało?

Prawda jest taka, że trzeba było zacząć się uczyć już w zeszłym roku.
Trudno. Jeżeli w tym roku się nie uda — spróbuję w następnym.

środa, 2 lipca 2025

3 lipca 1990

Poniedziałek

Wieliszew, godz. 13:30

Wiem. Wiem, że powinienem się uczyć. Że każdą wolną chwilę powinienem poświęcać na naukę.
I co z tego? Co z tego?

To wszystko nie ma sensu. I tak nie mam szans na tych studiach. Po co się tym wszystkim chwaliłem?
Znowu te głupie uśmieszki i komentarze. Człowiekowi odechciewa się wszystkiego.

Zresztą — codziennie coś wypada. Zawsze jest jakaś robota. Zawsze coś do zrobienia.
Będę tego żałował. Czuję to.
Zaczynam wszystko traktować mniej poważnie niż na początku. Praca — przede wszystkim. Reszta… olewam. Niczym się nie przejmuję.
To już nie to samo co na początku. O nie.

Głupi nie jestem.

Godz. 22:50

W telewizji leci mecz piłki nożnej. 

wtorek, 1 lipca 2025

2 lipca 1990

Poniedziałek

Wieliszew, Hotel Robotniczy

godz. 23:00

Zrobiliśmy dziś przemeblowanie w pokoju. Urządziliśmy prowizoryczną kuchnię — oddzieloną od reszty pomieszczenia zasłonami. To tylko prowizorka, ale w tych warunkach trudno o coś lepszego. Zresztą wszyscy tak mają. I szczerze mówiąc — wygląda to lepiej niż wcześniej.

Oba tapczany stoją teraz pod oknem. Kuchnia jest po przeciwnej stronie — po lewej od drzwi.

Pogoda była znośna, w sensie: bez upału. Gorąco, ale powiewał lekki, chłodnawy wiatr. Całkiem przyjemnie. Tym bardziej, że dziś nie pracowałem na swoim bloku — tam byłoby naprawdę przechlapane.

Pomidory właściwie się już kończą i trzeba je zbierać z wózka. To strasznie denerwujące i męczące. Wózki co chwila spadają z tych krzywych jak cholera registrów. Do tego dochodzi temperatura… Na szczęście dziś mnie to ominęło.

Rano poszedłem na W1, do registrów. Po śniadaniu trafiłem na mnożarkę — do wyciągania łętów po likwidacji pomidorów. Później razem z Etkiem i Gienkiem ważyliśmy pomidory na łączniku.

Brygadzistka Elka chciała, żebym został do 15:00. Szukała jakiegoś jelenia. Powiedziałem jej, że muszę jechać do Legionowa. Miała jakieś „wątki”, ale w końcu kupiła to.

***

Jadzia. Kim ona właściwie jest? Dlaczego widzę ją w taki sposób, a nie inny?

Dziś dała mi kwiatek doniczkowy — bardzo ładny. Wieśkowi nie chciała dać. Powiedziała, że „nie zasłużył”.
Więc… czym ja sobie zasłużyłem?

Jadzia — mam wrażenie — szuka czegoś więcej. Szuka erotyzmu. Widać to w jej spojrzeniu, w sposobie, w jaki się porusza, jak mówi. Jest w niej napięcie.

Ale dobra... Idę spać. Może wyjaśnię to sobie innym razem.



poniedziałek, 30 czerwca 2025

1.07.1990

Niedziela

W pociągu, godz. 20:30

Boże, co za podróż. Jadę już od 17:30 i wciąż nie mogę dotrzeć do tego Wieliszewa. Coś się stało na linii. Chyba padło napięcie — teraz jedziemy okrężną drogą przez Warszawę. Ale pędzimy… Nie wiedziałem, że te pociągi potrafią osiągać taką prędkość. Będą mi się śniły po nocach.

Z Legionowa pewnie i tak nie będzie autobusu. Dotrzemy może około 23:00.

Niebo zachmurzone. Nie pada, ale wygląda, jakby zapadał zmrok. Boże, co za podróż. Koszmar. Wciąż tylko stukot wagonów, wciąż ten pęd. Mam już dość.

Czuję się okropnie. Nie fizycznie — psychicznie. Myślę o samobójstwie. Tak, naprawdę o tym myślę. Mam dość. Dość tego nieudanego życia. Dość tej prymitywnej egzystencji. Mam dość wszystkiego. Mam dość pracy.

Zaczęło padać.